piątek, 11 listopada 2016

"..czuwajcie i bądźcie gotowi..."


(Source: Pixabay)
Kiedyś lubiłam planować i to na wiele miesięcy do przodu. Wakacje planowałam z wyprzedzeniem przynajmniej półrocznym. Ważniejsze wydarzenia osobiste i studencko-zawodowe musiały znaleźć się w kalendarzu również o kilka miesięcy wcześniej. Zapisując kolejne kartki w terminarzu mówiłam sama do siebie ‘To wynika z tego... a to jest konsekwencją tego...’ Jaka ja byłam dumna, że umiem wszystko tak zaplanować, przewidzieć, połączyć – jak jubiler łączy misterne ogniwa łańcuszka w jedną cenną całość! Pochłonięta planami, nie brałam pod uwagę wielu rzeczy, skupiona na celu, niby myśliwy na strzale do zwierzyny. Wśród tych ‘wielu rzeczy’ starczy wymienić tylko jedną, ale najbardziej prozaiczną. Tę, że...najzwyczajniej w świecie...jutra może nie być!

To nie jest jakaś ponura bajka, ani apokaliptyczne opowiadania. Wystarczy przypomnieć sobie słowa Jezusa, który przypominał, że Dzień Sądu Ostatecznego może nadejść w każdej chwili: „Lecz o dniu owym i godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko sam Ojciec.” (Mt 24,36)

Kontynuacją myśli, zawartej w powyższym zdaniu są te słowa, które słyszę w dzisiejszej Ewangelii: „Jezus powiedział do swoich uczniów: „Jak działo się za dni Noego, tak będzie również za dni Syna Człowieczego: jedli i pili, żenili się i za mąż wychodziły aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki; nagle przyszedł potop i wygubił wszystkich. Podobnie jak działo się za czasów Lota: jedli i pili, kupowali i sprzedawali, sadzili i budowali, lecz w dniu, kiedy Lot wyszedł z Sodomy, spadł z nieba deszcz ognia i siarki i wygubił wszystkich; tak samo będzie w dniu, kiedy Syn Człowieczy się objawi. W owym dniu kto będzie na dachu, a jego rzeczy w mieszkaniu, niech nie schodzi, by je zabrać; a kto na polu, niech również nie wraca do siebie. Przypomnijcie sobie żonę Lota. Kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je. Powiadam wam: Tej nocy dwóch będzie na jednym posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą mleć razem: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona”. (Łk 17,26-35)

Jezus nie mówi tego, aby straszyć bądź wywoływać panikę, ale by zwrócić uwagę zabieganego wśród codziennych spraw człowieka na to, że na owym zabieganiu świat się nie kończy. Natomiast, gdy człowiek ‘utonie’ w tymże zabieganiu, to koniec świata może być dla niego podwójnie bolesny. Owszem, to zabieganie, codzienne staranie jest potrzebne, ale w dniu ostatecznym trzeba będzie i tak wszystko zostawić, gdyż świat i jego sprawy znajdą się już w zupełnie innej perspektywie.

Jeśli ludzkie serce jest przez całe życie wypełnione tylko tym, co materialne, przemijające – to w dniu ostatecznym okaże się, że to nie wystarczy. Trzeba więc gromadzić sobie nieustannie bogactwa nieprzemijające. Bogactwem nie tylko na dzień Sądu, ale i na każdy dzień jest wiara i trwanie w nauce Chrystusa. 

Poucza o tym święty Jan Apostoł w swoim Drugim Liście, który adresuje do jednej z gmin chrześcijańskich: „Wybrana Pani, ucieszyłem się bardzo, że znalazłem wśród twych dzieci takie, które postępują według prawdy, zgodnie z przykazaniem, jakie otrzymaliśmy od Ojca. A teraz proszę cię, Pani, abyśmy się wzajemnie miłowali. A pisząc to nie głoszę nowego przykazania, lecz to, które mieliśmy od początku. Miłość zaś polega na tym, abyśmy postępowali według Jego przykazań. Jest to przykazanie, o jakim słyszeliście od początku, że według niego macie postępować. Wielu bowiem pojawiło się na świecie zwodzicieli, którzy nie uznają, że Jezus Chrystus przyszedł w ciele ludzkim. Taki jest zwodzicielem i Antychrystem. Uważajcie na siebie, abyście nie utracili tego, coście zdobyli pracą, lecz żebyście otrzymali pełną zapłatę. Każdy, kto wybiega zbytnio naprzód, a nie trwa w nauce Chrystusa, ten nie ma Boga. Kto trwa w nauce Chrystusa, ten ma i Ojca, i Syna.” (2 J 4-9)

Trwanie w nauce Chrystusa jest kapitałem nieprzemijającym na wieczność. Nie jest dodatkiem do życia, ale jego esencją. Miłość to postępowanie według Bożych przykazań. Kto stara się żyć miłością i nauką Chrystusa ten nie musi z drżącym z lęku sercem oczekiwać końca świata. Dla tego bowiem kto kocha oczekiwanie na powtórne przyjście Chrystusa w ludzkim ciele przy końcu czasów dłuży się i nie ustaje on w wołaniu: „Przyjdź, Panie Jezu! Marana tha!”

poniedziałek, 7 listopada 2016

"...Przymnóż nam wiary..."


(fot. Agnieszka Skowrońska)
Gdy miałam 10 lat, przyszło mi jakiś czas spędzić w szpitalu. W pewne sobotnie popołudnie w odwiedziny do małych pacjentów przyszedł jeden z lekarzy, zresztą najbardziej przez nas lubiany. Przyszedł zapytać się o nasze samopoczucie oraz o to, czy czegoś nam nie potrzeba. Ponieważ było to kilka tygodni po mojej Pierwszej Komunii Świętej, a wtedy odwiedziny kapelana na oddziale dziecięcym nie należały do codzienności, dlatego zapytałam lekarza z całą bezpośredniością: „Czy mógłby tu przyjść ksiądz?” I wtedy z sąsiedniego łóżka odezwał się dziecięcy głosik jednej z małych towarzyszek chorobowej niedoli: „Ksiądz? A do czego służy ksiądz?” 

Wszyscy pewnie wiemy, nie tyle do czego, ale KOMU służy ksiądz. Żyjąc we wspólnocie Kościoła zetknęliśmy się z wieloma kapłanami. Na podstawie tych spotkań i obserwacji być może mamy jakieś swoje wyobrażenia i pragnienia, jaki powinien być kapłan. Na ten temat powstała już niejedna - bardziej, lub mniej oficjalna - ankieta, artykuł, książka. O tym niekiedy dyskutujemy w gronie rodziny, sąsiadów, znajomych, a nawet nieznajomych.  

Zazwyczaj stawiamy kapłanom wysokie wymagania. Tak, jak anonimowa autorka pewnego wiersza, zamieszczonego w książce ks. Piotra Pawlukiewicza „Porozmawiajmy spokojnie o... księżach”:
 
Czyż ksiądz nie powinien być…
człowiekiem, który bił się z Bogiem,
źródłem uświęcenia,
grzesznikiem, któremu Bóg przebaczył
panem swoich pragnień,
sługą nieśmiałych i prawych,
nie uniżonym wobec możnych
lecz pochylającym się nad biednymi
uczniem swojego Pana
przewodnikiem swej owczarni
żebrakiem o hojnych rękach
nosicielem niezliczonych darów
matką niosącą pociechę chorym
z mądrością wieku i ufnością dziecka
dążącym wzwyż, lecz mocno stojącym na ziemi
Stworzonym do radości, znającym cierpienie
dalekim od wszelkiej zazdrości, jasnowidzącym
szczerym w swej mowie
przyjacielem pokoju
wrogiem bezwładu
na zawsze wiernym
.............................
Tak innym ode mnie! 

Autor listu do Hebrajczyków przypomina nam, że „Każdy bowiem arcykapłan z ludzi brany, dla ludzi bywa ustanawiany w sprawach odnoszących się do Boga, aby składał dary i ofiary za grzechy.”( Hbr 5,1) To samo tyczy się każdego kapłana wszystkich czasów. Z ludzi jest brany-i dla ludzi ustanawiany. Z ludzi-czyli z naszych rodzin; dla ludzi- dla wielkiej Rodziny Kościoła. Stawiając kapłanom wymagania czynimy słusznie. Bowiem w ich zwyczajnych dłoniach i sercach spoczywa wielki skarb: Chrystusowe Kapłaństwo. Przepięknie ujął ten „dar i tajemnicę” ksiądz Jan Twardowski, zwracając się w czasie pewnej mszy prymicyjnej do nowo wyświęconego kapłana: "Twoje kapłaństwo, księże neoprezbiterze, jest czymś tak świętym i niezwykłym, że ty sam ucałuj swoje ręce" (za: ks. P. Pawlukiewicz „Porozmawiajmy spokojnie o...księżach”, Warszawa 1997 ).

Jakie powinny być więc te kruche ręce, niosące tak wielki skarb? Jakie powinno być kapłańskie serce? Jaki powinien być kapłan? Odpowiedź znajdziemy w dzisiejszej Liturgii Słowa, zwłaszcza w pierwszym czytaniu-z listu św. Pawła Apostoła do Tytusa: „Biskup bowiem winien być, jako włodarz Boży, człowiekiem nienagannym, niezarozumiałym, nieskłonnym do gniewu, nieskorym do pijaństwa i awantur, nie chciwym brudnego zysku, lecz gościnnym, miłującym dobro, rozsądnym, sprawiedliwym, pobożnym, powściągliwym, przestrzegającym niezawodnej wykładni nauki, aby przekazując zdrową naukę, mógł udzielać upomnień i przekonywać opornych.” (Tt 1,7-9) 

W pierwszych gminach chrześcijańskich zwierzchników i pasterzy nazywano zamiennie „presbyteori” (stąd dziś - prezbiter) i „episkopoi” (dziś - biskup). Tak więc, według słów św. Pawła, ten, który ma udział w kapłaństwie Chrystusowym musi spełniać wysokie wymagania. Potwierdza tę prawdę także Psalmista, pytając: „Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie w Jego świętym miejscu? Człowiek rąk nieskalanych i czystego serca, który nie skłonił swej duszy ku marnościom” (Ps 24, 3-4) Każdego dnia kapłan, przystępując do sprawowania Najświętszej Ofiary, wstępuje na Górę Pana. I w sercu każdego kapłana świadomość tego, w czym uczestniczy, powinna budzić pragnienie wielkiej czystości serca. 

Stare łacińskie przysłowie mówi: „Verba docent- exempla trahunt” czyli „Słowa uczą - przykłady pociągają”.  Dzisiejszy świat potrzebuje kapłanów, którzy będą prawdziwymi świadkami wiary. Jeśli wierni widzą w kapłanie rozmodlonego, głębokiego duchowo przewodnika na drodze ku Niebu, który nie tylko naucza, jak żyć, ale swoim życiem potwierdza to, czego naucza – wtedy z większym zaufaniem poddają się jego duchowemu kierownictwu. Do tych prawdziwych świadków Ewangelii płyną wtedy z ludzkich serc, najczęściej bezgłośnie, przepiękne słowa dzisiejszej aklamacji przed Ewangelią: „Jawicie się jako źródła światła w świecie, trzymając się mocno Słowa Życia.” (Flp 2, 15-16)

Czy jednak owe wysokie wymagania, o których słyszymy w Liście do Tytusa, powinny być stawiane tylko i wyłącznie kapłanom? Oczywiście, nie tylko. Za swój program życiowy powinien je przyjąć każdy z nas. Łagodność, abstynencja i powściągliwość w życiu codziennym, gościnność, umiłowanie dobra, rozsądek, sprawiedliwość, pobożność. Można odnieść wrażenie, zwłaszcza w dzisiejszym świecie, że to opis jakiejś nierealnej rzeczywistości i projekcja marzeń nie do spełnienia. A jest dokładnie odwrotnie. To recepta na to, by człowiek naprawdę stawał się CZŁOWIEKIEM - stworzonym przecież na obraz i podobieństwo Boże.

A jednak...tak często ludzka słabość zwycięża. Różne bywają upadki: jedne mniej, inne bardziej widoczne. Każdy grzech jest raną zadaną Kościołowi. Jest On zaprawdę „świętym Kościołem grzeszników”. 

"Jezus powiedział do swoich uczniów: Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych. Uważajcie na siebie. Jeśli brat twój zawini, upomnij go; i jeśli żałuje, przebacz mu. I jeśliby siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy zwróciłby się do ciebie, mówiąc: <żałuję tego>, przebacz mu.” (Łk 17, 1-6) Trzeba tu wielkiej delikatności, miłości i roztropności, my zaś często zamiast tego bezlitośnie osądzamy, zapominając, jak bardzo aktualne są inne słowa św. Pawła Apostoła: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł.” (1 Kor 10,12)

„Apostołowie prosili Pana: Przymnóż nam wiary. Pan rzekł: Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna.”(Łk 17,5-6) Każdy z nas ma starać się być świadkiem Jezusa Chrystusa w świecie. Nie tyle może samymi słowami, co raczej czynami- jasnymi i prześwietlonymi Bożą nauką. 

Aby być wiarygodnym świadkiem- trzeba najpierw mocno uwierzyć w Boga, a jeszcze bardziej zawierzyć Bogu. Dlatego z naszych serc powinna codziennie płynąć owa modlitwa: „Panie, przymnóż nam wiary...” Bądźmy pewni, że Pan spełni tę ufną prośbę. A wtedy doświadczymy, że i o nas nie tylko ludzie, ale przede wszystkim Bóg będzie mógł powiedzieć: „Jawicie się jako źródła światła w świecie...” A świat bardzo potrzebuje światła: nie tego ulotnego i nietrwałego, ale pięknego odblasku jedynego i niegasnącego światła Jezusa, który jest Światłością Świata.

sobota, 5 listopada 2016

"...prawdziwe dobro kto wam powierzy?..."


(Source: Pixabay)
Od bardzo wielu lat interesuję się fotografią. Lubię oglądać i podziwiać piękne bądź ciekawe zdjęcia: fragmenty życia utrwalone w kadrze. Wraz z upływem czasu coraz bardziej doceniam fakt, że do tego, co przeminęło- można w ten sposób niejako ‘wrócić’ pamięcią. Przeżyć to jakoś na nowo...

Moja pasja fotograficzna jest jednak nie tylko bierna, ale przede wszystkim czynna: to znaczy, ogromną radość sprawia mi każda wyprawa z aparatem fotograficznym. Uczę się patrzyć na świat uważnie, uczę się go rozumieć i obserwować tak, by zatrzymywać na matrycy aparatu różnych ludzi, ciekawe miejsca, ważne chwile. Staram się też nieustannie podnosić swoje kwalifikacje, doskonalić swoje umiejętności fotograficzne. Z tego właśnie względu nie używam przy robieniu zdjęć ustawień automatycznych. Każde zdjęcie traktuję jako niepowtarzalne – i dlatego wszystkie parametry ustawiam manualnie.

Wielokroć, zwłaszcza mieszkając jeszcze w Rzymie...troszkę z jakąś taką tęsknotą...patrzyłam na osoby dzierżące w ręku aparat fotograficzny pozwalający na jak największą kreatywność fotografa (tzw. lustrzanki). Jednak względy finansowe nie pozwalały mi na taką ‘przyjemność’ i musiałam zadowolić się zwyczajnym, leciwym już dość, aparatem kompaktowym. Gdy przedstawiałam jednak kilku kompetentnym osobom moje ‘portfolio’ (czyli wybór fotografii) – oceniano je dość wysoko dodając bardzo ważną uwagę: ‘To nie sprzęt jest najważniejszy. Najważniejsze jest to, co umie fotograf. Gdy fotograf potrafi zadbać o wszelkie szczegóły zdjęcia - to okazuje się, że nawet bardzo prostym aparatem można dokonać fotograficznych cudów. A z czasem, być może, i Ty będziesz robiła zdjęcia na profesjonalnym sprzęcie’. I tak, faktycznie, się stało.

Ta fotograficzna historia to tylko jeden z wielu wymiarów mojego życia, pozwalający mi dostrzec prawdziwość słów Pana Jezusa, które słyszę w dzisiejszej Ewangelii: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie. Jeśli więc w zarządzie niegodziwą mamoną nie okazaliście się wierni, prawdziwe dobra kto wam powierzy? Jeśli w zarządzie cudzym dobrem nie okazaliście się wierni, kto wam da wasze?” (Łk 16,10-12)

Przekładając to na wymiar fotograficzny: trzeba nauczyć się robić zdjęcia na prostym sprzęcie i nie zniechęcać się niepowodzeniami, bądź tym, że niby nie osiąga się takich efektów, jak profesjonaliści. Tylko wytrwała praktyka czyni mistrza. I tylko wtedy będzie można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że profesjonalny aparat w rękach kogoś, kto praktykował bez zniechęcenia na sprzęcie dużo prostszym – okaże się inwestycją trafioną i przyszłościową.

Życie ludzkie to ciągłe zmaganie o to, by te ‘fotografie’, których bohaterami jesteśmy dzień po dniu, były jak najpiękniejsze. W fotografii ważny jest każdy szczegół. Tło, światło, kolor, ostrość. Czasem jeden szczegół potrafi popsuć całą kompozycję.

Mógłby ktoś powiedzieć ‘Co to jest, jeden szczegół...To taki nieistotny drobiazg’. Otóż nie. Tak, jak w fotografii nie ma nieistotnych drobiazgów - tak i nie ma ich w życiu. Każda chwila jest ważna i nie nam decydować o ważności kolejnych sekund. Bowiem to, co nam wydawać się może nieistotne, takie ‘codzienne’, takie ‘niewarte uwagi’ – po Bożemu jest bardzo ważne. Trzeba więc ciągle ćwiczyć się w dbałości o to, by każdy moment życia był jak najpiękniejszy. Byśmy kiedyś, gdy staniemy przed Bogiem w chwili śmierci, nie musieli się wstydzić tych ‘zdjęć’ minionych lat.

Nie wszystkie fotografie się udają. Zazwyczaj trudno je powtórzyć, bo fotografia zatrzymuje w kadrze daną chwilę, której nie można cofnąć. Podobnie jak w życiu. Moim życiu - i życiu pewnie każdego z nas. Są fotografie bardzo udane, ale są i te mniej udane. 

Pragnę jednak się starać, aby wszystkie były jak najpiękniejsze i bym kiedyś, przy końcu mojego życia, oglądając je jeszcze raz wraz z Bogiem, mogła dostrzec Jego uśmiech i usłyszeć ‘Pięknie ujęłaś swoje życie! Ładne zdjęcia. Jestem z ciebie dumny. Zapraszam Cię na wiekuisty plener fotograficzny w Niebie!’

Niech tak się stanie – przez Boże Miłosierdzie. Amen.

wtorek, 1 listopada 2016

"...to ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku..."


(Source: Pixabay)
Są takie chwile, kiedy człowiek podnosi głowę i serce znad codziennych trosk, spraw, zmagań, by zatrzymać się w biegu i spoglądnąć w Niebo, w okno domu Ojca Niebieskiego. Dziś jest szczególna okazja, by się w to okno wpatrzyć.

Podnoszę więc, z całym Kościołem, oczy mojej duszy ku Niebu i widzę: „a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: Zbawienie u Boga naszego, Zasiadającego na tronie i u Baranka. A wszyscy aniołowie stanęli wokół tronu i Starców, i czworga Zwierząt, i na oblicza swe padli przed tronem, i pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen. Błogosławieństwo i chwała, i mądrość, i dziękczynienie, i cześć, i moc, i potęga Bogu naszemu na wieki wieków! Amen.” (Ap 7, 9-12) 

To Kościół Chwalebny. Jerozolima Niebieska. To nieprzebrana rzesza Wszystkich Świętych. Tych, których wspominamy w kalendarzu liturgicznym, ale również takich, o których istnieniu wie tylko Bóg – i całe Niebo. Święci kanonizowani - czczeni w całym Kościele -  i beatyfikowani, odbierający cześć w Kościołach lokalnych; oraz ci święci, których poznamy dopiero wtedy, kiedy spotkamy się z nimi tam, gdzie oni już dotarli. 

Bóg w swojej miłości nie określił dokładnej liczby miejsc w swoim Domu. On wzywa i zaprasza tam wszystkie swoje dzieci. Każdego, „kto pokłada w Nim nadzieję” (1 J 3,3). Taki bowiem człowiek „uświęca się, podobnie jak On jest święty” (1J 3,3). Tylko trzeba w takiej postawie, w takiej gotowości serca, wytrwać do końca. Po kres swojej ziemskiej pielgrzymki.

Bóg nie obiecał, że ludzka droga do Nieba będzie usłana różami. Przeciwnie. Ci, którzy dotarli do Niebieskiego Jeruzalem, wiedzą co to są cierpienia i zmagania: „To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili.” (Ap 7,14) Trzeba codziennie płukać szaty swojej duszy w serdecznym żalu za grzechy i słabości. Trzeba je często wybielać we Krwi Jezusa przez Sakrament Pojednania i Eucharystii.

Ten wielki, choć nie anonimowy, tłum Wszystkich Świętych świadczy o tym, że świętość nie jest czymś odległym, niedostępnym, nieosiągalnym. Do Nieba idzie się po ziemi. Także przez ubóstwo, smutek, cichość i pokorę, pragnienie sprawiedliwości, miłosierdzie, czystość serca, działania na rzecz pokoju, nie poddawanie się rozpaczy w obliczu prześladowań. Do takich ludzi Jezus wołał w kazaniu na Górze: „Błogosławieni jesteście...” Błogosławieni- znaczy szczęśliwi. Tym szczęściem, którego świat nie zna i nie rozumie, bo nie poznał Boga (por. 1 J 3,1) 

Każdy ludzki czyn spełniany w miłości i z miłością jest jak krok do Nieba. A tam jest mieszkań wiele. (por. J 14, 2) Starczy dla każdego, kto tego pragnie z całego swego serca, z całej swojej duszy i ze wszystkich swoich sił. (por. Pwt 6, 5) I kto równie mocno stara się kochać Boga i bliźniego. Nie tylko słowem i językiem, ale nade wszystko czynem i prawdą. (por. 1 J 3,18).

sobota, 29 października 2016

"...Przyjacielu, przesiądź się wyżej..."

(Source: Pixabay)
Pamiętam dobrze swoją pierwszą wyprawę kajakową sprzed ponad dwudziestu lat. Wybraliśmy się niewielką grupą przyjaciół na podbój jezior Szwajcarii Kaszubskiej. Po ponad dwugodzinnym wiosłowaniu przyszedł czas posiłku. Oczywiście, miał być on przygotowany systemem biwakowym – czyli chleb z jakimś dodatkiem (konserwa, pomidor, dżem). Wszystkie kanapki były jednakowe, choć przyrządzaliśmy je wspólnie. Nie można było powiedzieć, że któraś była lepsza czy gorsza. Nie było też lepszych albo gorszych miejsc przy stole. Po pierwsze dlatego, że stołu nie było. Po drugie zaś dlatego, bo ta wyprawa sprawiła, że byliśmy sobie równi. Każdy miał jednakowe obowiązki i prawa: jednakowo musieliśmy pracować wiosłami, więc i jednakowe było nasze prawo do posiłku. 

Do dziś pamiętam, jak ogromną radość przyniosła nam i ta wspólna praca, i to wspólne spotkanie przy wspólnym stole. Cieszyło nas, że komuś innemu smakuje kanapka którą przygotowałam i cieszyło też to, że mogę zjeść kanapkę, którą ktoś przygotował z myślą o zaspokojeniu czyjegoś głodu. Po zakończeniu posiłku podsumowaliśmy go tak z serdecznym uśmiechem: ‘Dla kogoś, kto zawsze szuka dla siebie najlepszych miejsc przy stole i najlepszych potraw – wystarczyłoby kilka godzin przebywania z nami, by się zaczął tejże postawy oduczać’.

Chyba w każdym kiedyś był...nadal jest...jakiś pierwiastek szukania dla siebie czegoś ‘naj’. Szukania potwierdzenia, że nie tylko jestem w czymś dobry czy bardzo dobry, ale że jestem ‘najlepszy’ i z tej pozycji dyktowania warunków osobom, które wydają się być w jakiś sposób poniżej w mojej prywatnej hierarchii ważności. Ludzkie oceny jednak prawie zawsze są zawodne, bo zazwyczaj sądzimy po pozorach. Ten zaś osąd nie jest, bo być nie może, miarodajny i sprawiedliwy.

Jak bardzo życiowa - i nadal aktualna - w tym kontekście jest przypowieść, którą słyszę w dzisiejszej Ewangelii: „Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. Potem opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.” (Łk 14,1.7-11)

Taka sytuacja nie tylko mogła się zdarzyć naprawdę. Prawdopodobnie powtarza się ona bardzo często nadal, niemal ciągle, w różnych częściach naszej planety. Gdy więc przyjdzie nam przypadkiem ochota na samowolne ocenienie siebie jako kogoś lepszego od innych – warto zreflektować tę samoocenę, by nie musieć przeżywać publicznego zawstydzenia, gdy okaże się, że pierwsze miejsce, które sobie upatrzyłam, jest już zajęte w sposób całkowicie uprawniony przez kogoś innego.

Mógłby ktoś powiedzieć: ‘To co, mam czuć się zawsze gorszy? Mam się poniżać?’ Nie. Mam po prostu być człowiekiem pokornym. A pokora to nie poniżenie, lecz świadomość własnej wartości. Świadomość swoich zalet, ale i wad. W Bożych oczach jestem bezcenna, tak jak każdy z ludzi. Mojej wartości w Bożych oczach nic nie zdoła umniejszyć. Dlatego powinnam uczyć się ciągle tak patrzyć na siebie, jak patrzy na mnie Bóg: to znaczy z miłością i wyrozumiałością. W Bożych oczach jestem kochana i piękna. Nie jestem jednak doskonała i bez skazy. Nie jestem omnibusem, który zna się na wszystkim w sposób mistrzowski. 

Największe piękno ludzkiej wspólnoty jest w jej różnorodności. Dopiero gdy nauczymy się radować zarówno swoimi darami, jak i darami, którymi zostali obdarowani moi bliźni- dostrzeżemy, że RAZEM możemy budować piękny świat. RAZEM, ubogacając się otrzymanymi talentami, staniemy się przedłużeniem ciągle pracujących (por. J 5,17) Bożych dłoni.

poniedziałek, 24 października 2016

"...Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy..."


(Source: Pixabay)
‘Znowu się patrzą. Jakie to przykre: znosić te ludzkie ciekawskie spojrzenia. Jakie to męczące: nie móc spojrzeć się prosto w ich oczy. W czym jestem gorsza od nich? Czemu oni mogą patrzyć prosto w niebo, a ja wiecznie muszę mieć wzrok wbity w ziemię? Dlaczego nie mogę się wyprostować?’ – takie mogły być myśli jednej z kobiet, które spotykamy na kartach Pisma Świętego. Zbolała, umęczona życiem, może już i w jakiś sposób zrezygnowana, nie mogła przypuszczać, iż ten, kolejny już szabat, stanie się dla niej dniem przełomowym, może najszczęśliwszym w życiu. 

Historię tę odnajdziemy w dzisiejszej Ewangelii: „Jezus nauczał w szabat w jednej z synagog. Była tam kobieta, która od osiemnastu lat miała ducha niemocy: była pochylona i w żaden sposób nie mogła się wyprostować. Gdy Jezus ją zobaczył, przywołał ją i rzekł do niej: Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy. Włożył na nią ręce, a natychmiast wyprostowała się i chwaliła Boga.” (Łk 13, 10-13).

Nawet nie musiała nic mówić. Wystarczyło, że była; trwając na modlitwie. Jezus sam ją zobaczył, bo Jego Boskie spojrzenie widzi nieskończenie więcej, niż możemy przypuszczać, bądź przeczuwać. Przez włożenie Jego rąk dokonał się cud uzdrowienia, który sięgnął tak głęboko, iż z serca owej kobiety popłynęła prosto ku Niebu modlitwa uwielbienia Boga. 

Lecz byli i tacy, którzy nie umieli dostrzec tego cudu we właściwej optyce. Dla przełożonego synagogi ważniejszy był przepis prawa – niż wielka wartość dobra, jakie się dokonało na jego oczach. Jezus, widząc taką duchową ślepotę, nie waha się użyć mocnych słów: „Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu? Na te słowa wstyd ogarnął wszystkich Jego przeciwników, a lud cały cieszył się ze wszystkich wspaniałych czynów, dokonywanych przez Niego.” (Łk 13, 15-17) 

Po raz kolejny Jezus dał dowód, że dla Boga najważniejszy jest CZŁOWIEK. I nikomu tak, jak Bogu, nie zależy na tym, by uzdrawiać w człowieku to, co chore, prostować to, co skrzywione; uwalniać z tego, co zniewala.

Co to znaczy – być pochylonym? Owszem, oznacza to schorzenie fizyczne, ale jest także obrazem tego, co dzieje się z człowiekiem po popełnieniu grzechu. Grzech nas przygniata, pochyla, odbiera radość życia. Wyrzuty sumienia nie pozwalają nam spojrzeć ufnie, prosto w Niebo. Często też czujemy opór, wstyd, by spojrzeć się w oczy innych. To trwa tak długo, aż nie pochylimy się jeszcze raz: przy konfesjonale. Tam Jezus wkłada swoje Boże, miłosierne, dłonie na nasze serce. I, gdy wstajemy od konfesjonału, już wyprostowani, wolni od swojej niemocy - chwalimy Boga. Wszak jeden z dialogów kończących Sakrament Pojednania brzmi właśnie tak: „Wysławiajmy Pana, bo jest dobry” - „Bo Jego miłosierdzie trwa na wieki”. Cudownie jest móc znów widzieć Boga, bliźnich i cały świat z właściwej perspektywy. Jest nią najczystsza miłość. 

Doświadczamy przebaczenia - i słusznie wdzięczność przepełnia nasze serce. Ale to dopiero początek. Jak ma wyglądać dalsza, codzienna, droga? Wyraźne wskazania daje św. Paweł w Liście do Efezjan, którego fragment dziś słyszymy: „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie. Bądźcie więc naśladowcami Boga, jako dzieci umiłowane, i postępujcie drogą miłości, bo i Chrystus was umiłował i samego siebie wydał za nas w ofierze i dani na wdzięczną wonność Bogu. O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie. O tym bowiem bądźcie przekonani, że żaden rozpustnik ani nieczysty, ani chciwiec - to jest bałwochwalca - nie ma dziedzictwa w królestwie Chrystusa i Boga. Niechaj was nikt nie zwodzi próżnymi słowami, bo przez te [grzechy] nadchodzi gniew Boży na buntowników. Nie miejcie więc z nimi nic wspólnego! Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu: postępujcie jak dzieci światłości!” (Ef 4, 32; 5,1-8). 

Nie ma „mniejszych” grzechów, tzw. mniejszego zła. Nawet „niedorzeczne gadanie lub nieprzyzwoite żarty” sprawiają, że nasza dusza pochyla się ku ziemi, zamiast wzlatywać ku Niebu. I można się tłumaczyć, że to właściwie nic wielkiego, taki żarcik, może czasem nieprzyzwoite słowo, ale... Warto czasem się zastanowić, czy ja, przez swoje słowa, zachowanie, nie staję się przyczyną zgorszenia? A stać się przyczyną zgorszenia – to tak, jakby gasić światło: w duszy swojej i drugiego człowieka. Nie do tego jesteśmy powołani.

„Każda dobra dusza jest jako ta świeca, sama się spala a innym przyświeca” (bł. Edmund Bojanowski). Być dzieckiem światłości – to wskazywać innym drogę do Boga. Gdy idzie się przez ciemny las – i oświetla się drogę - źródło światła ulega wyczerpaniu. Świeca się spala, w latarce wyczerpują się baterie. Jeśli chcemy, aby naszymi były słowa refrenu dzisiejszego Psalmu responsoryjnego: „Jak dobre dzieci, naśladujmy Boga”, musimy być też gotowi na to, że będziemy się powoli spalać w służbie Bogu i człowiekowi. 

Jest jednak pewne: to, że się nie wypalimy, bo mamy niewyczerpane Źródło duchowego „zasilania”. Jest nim Bóg. On widzi nasze potrzeby, nasze niedomagania. Nie lękajmy się więc, gdy z całą czułością przywołuje nas do Siebie. On, który z miłości do nas pochylił się niejeden raz pod ciężarem krzyża idąc Drogą Krzyżową, pragnie być naszym Lekarzem. Przybliżajmy się więc do Niego często z wiarą, by prostował nasze skrzywione spojrzenia i leczył niedomagające serca. A na drodze do Nieba, jak ufne dzieci, trzymajmy się Jego silnej Bożej dłoni - i pomagajmy innym ją uchwycić.

sobota, 22 października 2016

"...nie chcę śmierci grzesznika..."

(Source: Pixabay)

To miała być bardzo spokojna noc i jeszcze spokojniejszy - bo Wielki - Tydzień, przeznaczony na odpoczynek po wytężonych zmaganiach poprzednich miesięcy. Nie przeczuwając niczego złego kładłam się spać w pustym mieszkaniu na 7 piętrze jednego z rzymskich wieżowców. Całe Wieczne Miasto również układało się do snu. Tylko z oddali niosło się, trochę głośniejsze i intensywniejsze niż zwykle, wycie psów. 

Obudziło mnie trudne do opisania poczucie ogromnego zagrożenia. Zanim otworzyłam oczy, do moich uszu doszedł przejmujący trzask ‘pracujących’ ścian bloku oraz ponury huk, jakby cała eskadra samolotów leciała nieprzerwanie zaraz ponad dachem. Pomimo zamkniętych oczu czułam, że, mimo leżenia nieruchomo na łóżku, ‘kiwam’ się wraz z nim, jak na statku w czasie sztormu. Gdy otworzyłam w końcu oczy, w świetle księżyca bijącym przez okno, dostrzegłam, jak pobliski blok się chwieje. Pierwsza myśl: ‘Atak terrorystyczny? Wojna?...' Czułam całą sobą powagę sytuacji, ale...nie byłam w stanie się poruszyć z przerażenia. 

Po kilkudziesięciu sekundach, które wydawały się wiecznością, ‘kiwanie’ i huk ustały. W przyległych mieszkaniach rozdzwoniły się telefony. Na balkony wylegli zaniepokojeni mieszkańcy bloków. Niektórzy wybiegli na ulicę. Drżąc usiadłam na łóżku. 

Po pewnym czasie to okropne uczucie bycia na statku w czasie sztormu – i huk ziemi - się powtórzyły. Włączyłam radio i telewizję. Po około 20 minutach, mimo nocnej pory, rozpoczął się program ‘na żywo’. Z ekranu telewizora zaczęły się wylewać obrazy powalonych domów, informacje o kolejnych ofiarach śmiertelnych, o setkach...a potem już tysiącach rannych w rejonie Abruzji. 

W tym Wielkim Tygodniu 2009 roku nie umiałam oderwać się od telewizora, jednocześnie drżąc, by te okropne wstrząsy się nie powtórzyły. Niestety, musiałam ich doświadczyć jeszcze kilkanaście razy. Za każdym razem serce mi zamierało...i rodziła się w nim myśl: „To przecież ty mogłaś być na miejscu tych, co zginęli pod gruzami...” Tak. To mogłam być ja. Ale nie byłam. Bóg w swoim miłosierdziu dał mi po raz kolejny nowy czas i nową szansę na nawrócenie...

Tamte kwietniowe chwile stają mi niezwykle wyraźnie przed oczyma, gdy słyszę dzisiejszą Ewangelię: „W tym czasie przyszli niektórzy i donieśli Jezusowi o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: „Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam: lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”?. I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: «Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?» Lecz on mu odpowiedział: «Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć»”. (Łk 13,1-9)

Gdy w kolejne noce po trzęsieniu ziemi próbowałam bezskutecznie zasnąć – i gdy mi się to nie udawało - ukojenie znajdowałam w prawie nieustannym wołaniu „Ojcze Przedwieczny ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo Najmilszego Syna Twego a Pana Naszego Jezusa Chrystusa - na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata. Dla Jego bolesnej męki – miej miłosierdzie dla nas i całego świata!’

Zrozumiałam wtedy po raz kolejny, jeszcze mocniej, jak bardzo nie tylko świat - ale jak bardzo ja, osobiście - potrzebuję tego Bożego Miłosierdzia. Zrozumiałam, jak ogromnym skarbem jest czyste serce, gotowe do stanięcia przed Bogiem w ostatniej chwili życia. Bóg zna najlepiej moje serce. Wiedział, że nie byłam gotowa na ostateczne spotkanie z Nim.

W tamte kwietniowe dni Bóg wielokrotnie mówił do mnie: „Nie chcę śmierci grzesznika, lecz pragnę, aby się nawrócił i miał życie.” (Ez 33,11) Tak, jak i wtedy- tak i teraz- nie chcę zmarnować tej nowej szansy na nawrócenie. Nie wiem bowiem, która z tych nowych szans będzie dla mnie ostatnią...

piątek, 21 października 2016

"...jakże obecnego czasu nie rozpoznajecie?..."

(Source: Pixabay)
Kilkanaście lat temu wraz z moimi koleżankami i kolegami z duszpasterstwa akademickiego wyjechaliśmy na krótkie wakacje w Beskid Sądecki. Wiele było wędrówek po tamtejszych szczytach, wiele godzin spędzonych na śpiewie, grze na gitarze, śmiechu, rozmowach... Ale - jak to bywa we wspólnocie, w której przebywa się ze sobą 24 godziny na dobę – nie obyło się bez nieporozumień. Objawiały się one np. względem decyzji, gdzie się wybierzemy na kolejną wyprawę. Jedni – ci bardzo zmęczeni – marzyli o trasie najkrótszej i najprostszej, zakończonej dodatkowo dużą porcją lodów. Inni – średnio zmęczeni – postulowali trasę o średnim poziomie trudności. Zaś ci ‘najtwardsi’ patrzyli z wyższością na pozostałe dwie grupy. 
Dyskusja, początkowo prowadzona w bardzo łagodnym tonie, w miarę upływu minut brakujących do odjazdu środka lokomocji, nabrała ‘rumieńców’. W którymś momencie zauważyliśmy, że w słowa i serca wkrada się niechęć i zdenerwowanie. Na szczęście nasz duszpasterz akademicki niejako ‘z boku’ kontrolował wymianę zdań swoich ‘owieczek’ i niechęć równie szybko jak się pojawiła, równie szybko znikła. Na ten dzień wybrano trasę średnio-trudną z obietnicą, że kolejnego dnia będzie ‘dla każdego coś miłego’ czyli każda z grup wybierze się na taką trasę, o jakiej marzy.

We wspólnocie, choćby najwspanialszej i najświętszej, nie obędzie się bez różnicy zdań, bez najdrobniejszych choćby nieporozumień. To jest nieuniknione, gdyż taka jest kondycja ludzka. Jak przeżywać takie momenty, radzi dziś św. Paweł w Liście do Efezjan: „Zachęcam was ja, więzień w Panu, abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością znosząc siebie nawzajem w miłości. Usiłujcie zachować jedność Ducha dzięki więzi, jaką jest pokój. Jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani w jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie. Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich, który jest i działa ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich.” (Ef 4,1-6)

Także Kościół jest wspólnotą. I jako świętą wspólnotę złożoną z grzesznych ludzi dotyka Go ból nieporozumień, czasem rozłamów, niepokojów. Mimo różnic charakterów i zdań nigdy nie wolno tracić z pamięci i serca tego, że tak naprawdę tworzymy Jedno Ciało. Często różnice stają się bogactwem, ale może być tak tylko wtedy, kiedy istnieje dialog i pragnienie nieustannego budowania jedności.

Różnice nie mogą być pretekstem i okazją do podziałów i pielęgnowania wzajemnej niechęci bądź nienawiści. Odkładanie zaś chwili pojednania może okazać się tragiczne w skutkach. Przypomina o tym Jezus w dzisiejszej Ewangelii: „Obłudnicy, umiecie rozpoznawać wygląd ziemi i nieba, a jakże obecnego czasu nie rozpoznajecie? I dlaczego sami z siebie nie rozróżniacie tego, co jest słuszne? Gdy idziesz do urzędu ze swym przeciwnikiem, staraj się w drodze dojść z nim do zgody, by cię nie pociągnął do sędziego; a sędzia przekazałby cię dozorcy, dozorca zaś wtrąciłby cię do więzienia. Powiadam ci, nie wyjdziesz stamtąd, póki nie oddasz ostatniego pieniążka”.(Łk 12, 56-59)

Każdego dnia wieczorem dobrze jest przypominać sobie te słowa św. Pawła: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!” (Ef 4,26) Tak ważne jest zasypiać ze świadomością, że żyję w zgodzie z innymi. Dlaczego? Bo bardzo prawdziwe są słowa pięknej pieśni polskiej autorstwa Franciszka Karpińskiego: „Wielu snem śmierci upadli, co się wczoraj spać pokładli. My się jeszcze obudzili, byśmy Cię, Boże, chwalili...”

Bóg, dając człowiekowi nowy dzień, daje mu nową szansę na to, by był on apostołem jedności. Trzeba wykorzystywać każdą z tych szans, bo nigdy nie wiadomo, która z nich będzie ostatnia i decydująca dla wiecznego zbawienia.

środa, 19 października 2016

"...wy też bądźcie gotowi..."


(Source: Pixabay)
Jaki jest Pan Bóg? To pytanie zadają dzieci i młodzież na katechezie, ale pewnie i dorosłym nieraz zrodzi się w sercu to pytanie, zwłaszcza w obliczu trudnych doświadczeń. Wtedy, kiedy dokoła zapada ciemność, dotyka niespodziewane i bardzo bolesne cierpienie - Pan Bóg zdaje się być taki jakiś daleki. Trochę tak, jak opisuje Go autor natchniony Księgi Powtórzonego Prawa: „Pan, Bóg wasz, jest Bogiem nad bogami i Panem nad panami, Bogiem wielkim, potężnym i straszliwym, który nie ma względu na osoby i nie przyjmuje podarków.” (Pwt 10,17)

Jednak...ten straszliwy Bóg jest ponad wszystkimi ludzkimi wyobrażeniami. Jest niedościgniony i niczym nieograniczony w fantazji i delikatności wyrażania swojej miłości do człowieka.

Święta s. Faustyna w swoim „Dzienniczku” opowiedziała taką historię: „Kiedy po mszy św. wyszłam do ogrodu, aby sobie odprawić rozmyślanie, ponieważ o tej porze jeszcze pacjentów nie było w ogrodzie, więc byłam swobodna. Kiedy rozmyślałam o dobrodziejstwach Bożych, serce moje rozpalało się tak silną miłością, że zdawało mi się, że pierś mi rozsadzi. Wtem stanął przede mną Jezus i rzekł: „Co ty tu robisz tak wcześnie? Odpowiedziałam: Rozmyślam o Tobie, o Twoim miłosierdziu i dobroci ku nam. A Ty, Jezu, co tu robisz?- Wyszedłem na Twoje spotkanie, aby cię obsypać nowymi łaskami. Szukam dusz, które by łaskę moją przyjąć chciały” (1705)

Te łaski płyną do ludzkich serc głównie przez posługę Kościoła: przez Słowo Boże, Sakramenty święte. Ale przecież to nie wyczerpuje dróg działania Boga.

Każdy z ludzi jest niepowtarzalny w planie Bożym, i do każdego Bóg zwraca się w jedyny i niepowtarzalny sposób. Pięknie to nazwała już wspomniana s. Faustyna: „Każda dusza to inny świat” (568). Trzeba ten Boży ‘język’ miłości odnaleźć, zrozumieć i choć próbować Bogu odpowiadać, także językiem miłości i wiary.

Wiem, że mogę powtórzyć za św. Pawłem to, co słyszę w dzisiejszym pierwszym czytaniu z Listu do Efezjan: „Mnie, zgoła najmniejszemu ze wszystkich świętych, została dana ta łaska: ogłosić poganom jako Dobrą Nowinę niezgłębione bogactwo Chrystusa i wydobyć na światło, czym jest wykonanie tajemniczego planu, ukrytego przed wiekami w Bogu, Stwórcy wszechrzeczy. Przez to teraz wieloraka w przejawach mądrość Boga poprzez Kościół stanie się jawna Zwierzchnościom i Władzom na wyżynach niebieskich - zgodnie z planem wieków, jaki powziął [Bóg] w Chrystusie Jezusie, Panu naszym. W Nim mamy śmiały przystęp [do Ojca] z ufnością dzięki wierze w Niego.” (Ef 3,8-12)

A skoro mam śmiały przystęp do Boga dzięki wierze, to nie mogę się już tłumaczyć, że ja nic nie wiedziałam i nie słyszałam. Niezgłębiona i tajemnicza, ale realna bliskość Boga została mi objawiona. Bóg idzie ze mną przez życie, pragnąc doprowadzić mnie do Nieba. Nie wolno mi zmarnować ani chwili. Wielki skarb, ale i wielką odpowiedzialność, złożył Bóg w moje ręce i serce. I z tego - z mojej miłości - będzie mnie sądził zarówno w chwili mojej śmierci, jak i w przy końcu czasów.

Dlatego muszę być zawsze gotowa na Jego przyjście. „A to rozumiejcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której godzinie złodziej ma przyjść, nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. (...) Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą.” (Łk 12,39-40; 47-48)

Wiem, Jezu, że dałeś mi wiele. Z natury zasłużyłam na gniew (por. 2,3b), ale Ty nieustannie obdarzasz mnie Swoim miłosierdziem i otulasz Swoją miłością. Dałeś mi wiele, ale nie po to, bym zazdrośnie Twoje łaski schowała tylko dla siebie. Powierzasz mi je, ufając, że będę nieustannie dzieliła się tym bogactwem z innymi. Pragnę to czynić Wierząc, że widzisz te moje - nawet najbardziej nieporadne - wysiłki i sam dasz wzrost nawet najmniejszym ziarenkom dobra, które dzień po dniu mam rozsiewać wśród tych, których stawiasz na mojej drodze.

wtorek, 18 października 2016

"...Łukasz sam jest ze mną..."

(fot. Agnieszka Skowrońska)
Wyjazd za granicę – kiedyś marzenie trudne do zrealizowania. Dziś świat zdaje się stać otworem i zachęcać do odkrywania jego uroków. Tym, którzy wyjeżdżają w celach turystycznych, zazwyczaj inne kraje kojarzą się z godzinami zwiedzania, pięknymi widokami i niezwykłymi przygodami. Ci, którzy decydują się szukać poza Ojczyzną pracy, chleba, nadziei na lepszą przyszłość, muszą się liczyć także z tym, że po pierwszym entuzjazmie przyjdą dni trudne. Jakże często wymarzona przestrzeń wolności zamienia się w klatkę. Co z tego, że czasem  może i złotą - ale klatkę!...

Z własnego doświadczenia wiem, że oddalenie od domu rodzinnego sprawia, iż tęsknota rośnie. Każde tęskne uderzenie serca, pomnożone przez ilość kilometrów dzielącą od Najbliższych, jest bardzo bolesne. Każda rozmowa telefoniczna to małe święto. Jakże drogie jest każde zdjęcie - wspomnienie wspólnie przeżytych chwil...I modlitwa, często aż do momentu zaśnięcia; a czasem i łza wsiąkająca cicho w poduszkę... 

W lipcu 2006 roku dane mi było kosztować przez ponad miesiąc rzymskiej samotności. Właściwie wszyscy znajomi Polacy wyjechali do kraju na wakacje, zaś znajomi Włosi nad morze. I wtedy zaczęły dziać się rzeczy dziwne: a to sąsiadka przyszła z zadawnionymi pretensjami, a to z dnia na dzień zaczęły piętrzyć się nieporozumienia i sprawy do rozwiązania; nieznośny upał przyczyniał się do szybkiej utraty sił... Lista trudnych ‘niespodzianek’ zdawała się nie mieć końca. I jeszcze ta świadomość, że ‘to nie jest mój kraj’; że jestem tu nie u siebie. 

Pamiętam dobrze zwłaszcza jeden dzień: moich Urodzin. Pamiętam go, bo po ludzku był najbardziej pechowy. Jak na ironię: właśnie w dniu wspomnienia mojego pierwszego krzyku - nie wydałam z siebie głosu. Nie było do kogo. Wieczorem, w czasie Eucharystii, popłynęły łzy, także dziękczynienia za minione...dzieścia lat, ale i ogromnej ludzkiej bezradności. 

Mając ciągle w pamięci tamte chwile, lepiej rozumiem św. Pawła, który pisał w Drugim Liście do Tymoteusza: „Pośpiesz się, by przybyć do mnie szybko. Demas bowiem mię opuścił umiłowawszy ten świat i podążył do Tesaloniki, Krescens do Galacji, Tytus do Dalmacji. Łukasz sam jest ze mną.” (...) W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale mię wszyscy opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mię, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie /Ewangelii/ i żeby wszystkie narody /je/ posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa.” (2 Tm 4,9-11a; 16-17) 

„Łukasz sam jest ze mną...” Jakże ważna jest obecność drugiego człowieka, zwłaszcza przy cierpiącym, samotnym, chorym! Sama taka obecność działa jak lekarstwo. Niekiedy nawet nie trzeba nic mówić: wystarczy być blisko, obok. Wystarczy ‘pomilczeć’ razem. 
Św. Łukasz – jak o nim mówi tradycja - był lekarzem. Ale do takiej życzliwej obecności i towarzyszenia bliźnim na ścieżkach ich życia nie trzeba być absolwentem medycyny. Każdy jest posłany, aby swoją dobrocią, życzliwością przygotowywać drogę dla Pana. 

„Następnie wyznaczył Pan jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Powiedział też do nich: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo.” (Łk 10,1-2) 

Dziś już nie tylko „siedemdziesięciu dwóch” przemierza ulice, place miast-niosąc uśmiech, dobre słowo, pomocną dłoń. Jest ich znacznie więcej. Czy i ja jestem pośród nich?...

wtorek, 13 września 2016

"...Na jej widok Pan użalił się nad nią..."

(fot. Agnieszka Skowrońska)
Stare zdjęcia. Zeszyty z pierwszych klas szkoły podstawowej, a w nich nieporadnie stawiane literki. Wspomnienia, pamiątki. Wystarczy niewiele. Każdemu może się zdarzyć niespodziewany powrót do przeszłości. I mnie się zdarzył, gdy - porządkując mój księgozbiór - natrafiłam na książkę E.Gősker „Piotr i Urszula. Przygody dzieci w drodze do Jezusa”. Ze wzruszeniem przeglądałam te 93 strony, które kiedyś, przed kilkunastoma laty pomogły mi przygotować się do Pierwszej Komunii Świętej.
 
W tej to książce, wśród licznych historii, znalazłam i taką, którą tytułowej parze głównych bohaterów opowiada ich mama: „Pamiętam, kiedyś, gdy byłam jeszcze mała, opowiadano o pewnej matce z naszej okolicy, że bardzo gorąco modliła się o zdrowie dla swego 10-letniego syna, ciężko chorego. Chłopiec rzeczywiście wyzdrowiał. Minęło dalszych dziesięć lat. Chłopiec dorósł, ale dostał się w złe towarzystwo i w czasie bójki zabił kolegę. Matka znów rozpaczała i wciąż powtarzała znajomym, że lepiej byłoby, gdyby syn zmarł jako dziecko podczas choroby. Kiedy jednak lepiej jest umrzeć niż żyć, wie tylko Pan Bóg... Dlatego nie powinniśmy mieć żalu do Niego, gdy nie wysłucha naszej modlitwy i ześle śmierć...”

„Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego, jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: "Nie płacz". Potem przystąpił, dotknął się mar, a ci, którzy je nieśli, stanęli. I rzekł: "Młodzieńcze, tobie mówię, wstań". Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: "Wielki prorok powstał wśród nas i Bóg łaskawie nawiedził lud swój". I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.” (Łk 7, 11-17)

Jak wielka musiała być rozpacz nieszczęśliwej matki! Jak wielki ból musiał rozrywać jej serce, skoro Ten, który przenika i zna każdego, „użalił się nad nią”. Żałobna procesja zmieniła się w pochód życia i uwielbienia Boga. Zaprawdę, Bóg - zwycięzca śmierci - łaskawie nawiedził swój lud.
Pewnie jednak Jezus widział już swoim Boskim spojrzeniem inną procesję, która miała przejść za jakiś czas ulicami Jerozolimy. Wtedy inny Syn: Pierworodny, Jedynak, ukochane Dziecko Matki-Wdowy, będzie dźwigał Krzyż, by w końcu na nim umrzeć... Ale na tamtej, krzyżowej, drodze nie stanie nikt, by powstrzymać śmiertelny pochód. A Ten, który pozwoli na chwilę zatryumfować śmierci, choć przejdzie przez jej wrota -  jednak wyjdzie z nich zwycięski. On – a wraz z Nim cała rzesza tych, którzy Mu uwierzyli i Go umiłowali.

Taka jest nasza wiara. Taka jest moja wiara, że Bóg jest Panem Życia i Śmierci. I że On wie dobrze, kiedy wezwać danego człowieka do Siebie, a kiedy pozostawić go jeszcze na ziemi. Lecz kiedy rozważam tę Ewangelię, czuję skurcz serca, wobec którego prawdziwość przysłowia „Czas leczy rany” jakoś dziwnie nie znalazła zastosowania. Jako małe dziecko musiałam pożegnać się (na ten Boży ‘moment’ mojej dalszej ziemskiej wędrówki) z moim Tatusiem, który zmarł w wyniku choroby nowotworowej. Nie dane mi było radować się jego widzialną obecnością w chwilach mojego dorastania, kiedy tego najbardziej potrzebowałam. Wierzę, że mogę go szukać w Niebie - i że stamtąd Tatuś opiekuje się mną co najmniej tak samo czule, serdecznie i skutecznie. Tylko czasem, a nawet częściej, niż czasem - tak po ludzku - żal, że Jezus nie dokonał cudu, nie cofnął nieuleczalnej choroby. Przecież mógł. Przecież widział wtedy zrozpaczone dziecięce serce, które błagało o pomoc... Dlaczego w tak bolesny sposób wysłuchał nieporadnej modlitwy, w której obiecywałam, jak niegdyś Psalmista: „Będę śpiewał o sprawiedliwości i łasce, Tobie chcę śpiewać, o Panie. Będę szedł drogą nieskalaną, kiedyż Ty do mnie przyjdziesz?”(Ps 101,1-2a)
  
Wierzę, że przyszedł. Wierzę, że był blisko i że użalił się w tamte, lutowe dni, nad bólem zrozpaczonych serc: mojej Mamy i moim. Wierzę, że jest blisko także i teraz, choć ja nie umiem tego bardzo często dostrzec, a co dopiero odczuć. Lecz to nie o odczucie chodzi.

Wierzę też, że idąc drogą właśnie takiego - uczciwego - postępowania, kiedyś, gdy spotkam się z Nim i z tymi, których kochałam, w wieczności - On sam pozwoli mi poznać i zadziwić się ogromem Swojej miłości i troski, której dziś nie rozumiem. A która wtedy zaowocuje o wiele wspanialej, niż bym mogła to sobie wymarzyć moim ciasnym, ludzkim umysłem i sercem.

niedziela, 11 września 2016

Błogosławiona Mario Celeste Crostarosa - módl się za nami!

(portret  Marii Celeste Crostarosa aut. Giuseppe Lomuscio)
 
11 września. Tego dnia w roku 2001 świat wstrzymał oddech, gdy w dwie wieże World Trade Center wbiły się samoloty pasażerskie uprowadzone przez zamachowców. Nawet i dziś nagłówki gazet, wspominając ten tragiczny dzień, krzyczą 'Gdzie był wtedy Bóg?!'

Dzień 11 września już na zawsze będzie związany z tymi wstrząsającymi wydarzeniami w Nowym Jorku. Trzeba, aby świat o nich nie zapomniał: o tych, którzy wtedy zginęli - ale i o tym, że zło nie jest "zabawką", ale rzeczywistością realną i osobową. Szatan zawsze będzie dążyć do tego, by wśród ludzi szerzyła się nienawiść - a nie zgoda, braterstwo, miłość wzajemna. A choć może się coraz częściej wydawać, że to zło wygrywa - jednak trzeba wierzyć i pamiętać, że ostatnie słowo należy właśnie do Miłości czyli do Boga.

W roku bieżącym - 2016 - 11 września przypada w niedzielę, która w porządku liturgicznym ma zawsze pierwszeństwo nad wspomnieniami świętych. W kalendarz liturgiczny jednak - też właśnie od roku 2016 - wpisane jest wspomnienie niezwykłej świętej: błogosławionej Marii Celeste Crostarosa, założycielki Zakonu Najświętszego Odkupiciela.

Błogosławiona Maria Celeste Crostarosa urodziła się pod rozsłonecznionym włoskim niebem: w Neapolu. Przyszła na świat 31 października 1696 roku jako dziesiąte dziecko Pauli Battista i Józefa Crostarosa. Tego samego dnia została ochrzczona imionami: Julia Marcela Santa. Warto wspomnieć, że 34 dni wcześniej - także w Neapolu - urodził się inny wielki święty Kościoła: św. Alfons Maria de Liguori. W przyszłości Opatrzność Boża skrzyżuje drogi tych dwojga świętych neapolitańczyków. Błogosławiona Maria Celeste stanie się założycielką Zakonu Najświętszego Odkupiciela, zaś św. Alfons Liguori założy Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela (znane jako Ojcowie Redemptoryści). Swoją drogą, bł. Maria Celeste w październiku 1731 roku otrzymała objawienie z Nieba, dotyczące św. Alfonsa Liguori właśnie jako założyciela nowego Zgromadzenia.

O tym, jak bogate i fascynujące było życie błogosławionej Marii Celeste Crostarosa, można przeczytać tu:
http://redemptorystki.pl/sites/default/files/Crostarosa-chronologia%20zycia.pdf  Po niezwykle intensywnym życiu odeszła Ona, w opinii świętości, do Nieba 14 września 1755 roku - w święto Podwyższenia Krzyża Świętego.
 
Jej duchowe córki - mniszki Zakonu Najświętszego Odkupiciela czyli Siostry Redemptorystki - żyją także w Polsce. Ich jedyny w naszym kraju klasztor mieści się na uroczym wzgórzu Trzy Lipki w Bielsku-Białej.

Oddam teraz głos samym Siostrom, aby się przedstawiły - w opisie z ich oficjalnej strony:
"Jesteśmy Zakonem kontemplacyjnym, którego sercem jest miłość stająca się modlitwą, pracą, serdeczną gościnnością, radosną służbą sobie nawzajem, w prostocie życia, jaka zapewne panowała w Nazarecie. Wszystko, czym żyjemy i co robimy pragniemy uczynić radosnym darem-modlitwą za tych wszystkich, których Jezus umiłował i my miłujemy.
 
Tak więc każdego dnia obejmujemy modlitwą cały świat i każdego człowieka na świecie. Tak więc każdego dnia "siedem razy" bierzemy do ręki Brewiarz, aby w jedności z całym Kościołem śpiewać naszemu Bogu i wypraszać braciom "obfite odkupienie". Bierzemy do ręki liczne narzędzia pracy, zaczynając od tych najprostszych, jak motyka i miotła poprzez igłę i nożyczki, aż po pióro i komputer - w zależności od potrzeb i możliwości każdej z nas. W ten sposób chcemy czynić ten świat piękniejszym i na wszelkie sposoby przekazywać braciom piękno Bożej miłości oraz życia w przyjaźni z Jezusem i w duchu braterstwa i wzajemnej życzliwości.

Żyjąc blisko Pana, w promieniach Jego obecności, cieszymy się szczęściem jakie płynie z doświadczenia Jego miłości, naszego dziecięctwa, z tego, że każdego dnia bardziej odkrywamy jak wielką wartość ma wspólnota i życie we wzajemnej miłości. Jesteśmy świadome jak wielki dar Bóg złożył w nasze ręce, ale nie po to, abyśmy go zatrzymały dla siebie. Dlatego każdemu, kto chce zakosztować jak dobry jest Pan, kto pragnie chwili ciszy i pokoju, dajemy możliwość takich dni skupienia, wyciszenia, poszukiwania głębi i modlitwy z nami.

Z tymi, którzy chcą dzielimy się naszym doświadczeniem Boga, naszą drogą modlitwy i budowania wspólnoty. I tak poprzez modlitwę i serdeczną gościnność realizujemy nasze posłanie w Kościele, aby być redemptorystkami, tzn. takim znakiem, który przypomina, że jest Ktoś, kto nas bezgranicznie kocha, a tym Kimś jest sam Bóg Ojciec. Dlatego całym naszym życiem: modlitwą i pracą chcemy być miłością, a każdą chwilę życia uczynić miłością, aby ci, których spotykamy lub dotykamy mocą modlitwy, poczuli się kochani przez Boga, aby nie czuli się sami i smutni. Nasza Matka Założycielka, Maria Celeste Crostarosa, pozostawiła nam nawet czerwony (bordowy) habit, jako znak miłości i taki nosimy do dziś, we wszystkich klasztorach naszego Zakonu, a jest ich około 50 na wszystkich kontynentach." [za: redemptorystki.pl]

Czemu o tym wspominam? Z ogromnej wdzięczności Panu Bogu. On to sam miał tę wspaniałą Fantazję, aby stworzyć i powołać błogosławioną Marię Celeste Crostarosa do życia tak ściśle z Nim samym złączonego. Przez Nią zaś - i przez Zakon, dzięki Jej determinacji i poświęceniu założony - dziś także właśnie Pan Bóg sam ukazuje światu swój uśmiech, swoją miłość.

Tak bardzo osobiście: miałam tę łaskę spotkać Siostry Redemptorystki pierwszy raz niemal 20 lat temu czyli 8 lat po ich przybyciu do Polski (co miało miejsce w roku 1989). Nasza znajomość rozpoczęła się od prośby o modlitwę, którą im przesłałam. Otrzymana odpowiedź urzekła mnie i sprawiła, że zapragnęłam poznać Siostry osobiście. Było mi to dane pierwszy raz w roku 1997 (o czym wspominam, z uśmiechem wzruszenia i pewną dozą humoru, tu: https://slowemotulone.blogspot.com/2016/06/pan-natomiast-patrzy-na-serce.html)

Po tym pierwszym spotkaniu były kolejne: w roku 1998, 1999, 2000, 2001...2007 oraz - całkiem niedawno - w połowie sierpnia 2016 roku. Mój kontakt korespondencyjny z Siostrami jest za to nieprzerwany przez te wszystkie lata, dzięki czemu mogę powiedzieć z wielką serdecznością i wzruszeniem: "Wiem, że naprawdę MAM Kochane SIOSTRY tu, na Ziemi...!"

Ilekroć piszę do Sióstr list tradycyjny, e-mail czy telefonuję - a zwłaszcza gdy mam łaskę bezpośredniego spotkania z Nimi - doświadczam czegoś przedziwnego: wiem, że oddycham Panem Bogiem. Jak to możliwe? Przede wszystkim dzięki ich charyzmatowi: modlitwy, radości, gościnności a nade wszystko OBECNOŚCI: nieustannej obecności na bielskim wzgórzu, które powinno być właściwie już nazywane "Świętą Górą".

Moja codzienność jest bardzo aktywna, najczęściej ogromnie zabiegana. W którymś momencie, planując tegoroczny kilkudziesięciogodzinny urlop poczułam, że bardzo potrzebuję wejścia w "orbitę modlitwy", która - jak fale morskie niosą jacht - poniosłaby mnie bliżej Pana Boga. Zapytałam więc Sióstr, czy przez kilka chwil nie mogłabym pobyć z Nimi: przede wszystkim w ich klasztornej kaplicy, w której spędzają na modlitwie wiele godzin dziennie? Dzięki ich zgodzie - faktycznie przez kilka dni mogłam oddychać pełnym sercem modlitwą: Sióstr i moją. Działo się to w czasie codziennych Eucharystii, środowego nabożeństwa Nowenny do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, adoracji Najświętszego Sakramentu oraz - kilka razy w ciągu każdego dnia - modlitwy Liturgią Godzin czyli Brewiarzem.
 
(fot. Agnieszka Skowrońska)
 
Dla błogosławionej Marii Celeste Crostarosa, a także dla Jej duchowych córek również w czasach współczesnych, Pan Jezus był i jest jedynym "Oblubieńcem, Dobrem, Słońcem". I tak, jak Słońce ogrzewa i rozjaśnia każdego, kto się znajdzie w zasięgu jego promieniowania - tak i ja byłam świadkiem, że modlitwa przemienia nie tylko serce, ale i całego człowieka.

Jak cudowne są Siostry Redemptorystki! Ta miłość, którą przyjmują w Eucharystycznym Chlebie i w którą wpatrują się godzinami w czasie modlitwy, promieniuje z każdej z nich! Wystarczy spojrzeć w ich oczy, zobaczyć ich uśmiechy (jak również usłyszeć niesamowity, najczystszy - dziecięcy wręcz - śmiech...!), czy w końcu poczuć ich serdeczny uścisk! Tak, uścisk! Mimo że jest to zakon z klauzurą papieską - znakiem zewnętrznym owej klauzury nie są kraty, a rodzaj balasek, który - wyraźnie oddzielając "strefę Sióstr" od "strefy świata" tak w kaplicy jak i w rozmównicach - pozwala jednocześnie na doświadczenie tej Bożej czułości i serdeczności także przez uścisk!

Moim doświadczeniem tych kilkudziesięciu godzin spędzonych w bliskości Sióstr Redemptorystek zawsze był i jest...głęboki pokój. Taki, którego świat nie może dać. Taki, który płynie jedynie z serc zjednoczonych z Bogiem, zasłuchanych w Jego głos, realizujących Jego wolę w pełnej wolności i z przeogromną miłością. Zanurzyłam się po raz kolejny w moim życiu, właśnie w tamtym "świętym miejscu", w tym pokoju - i uznaję to za przeogromny dar Bożej Opatrzności.

Dlatego dziś dziękuję Bogu za Osobę błogosławionej Marii Celeste Crostarosa. Za Tę, która chciała być - i była przez całe swoje prawie 59-letnie życie - "płonącą pochodnią Bożej miłości". Za Tę, której wspomnienie liturgiczne właśnie w dniu 11 września przypomina, że największa jest Miłość, która ostatecznie zwycięży wszelkie zło. Uwielbiam Boga za Nią i za każdą z Jej duchowych córek - Sióstr Redemptorystek, które są dla świata "żywą pamiątką" (viva memoria) miłości Boga do każdego człowieka.
I, wraz z Siostrami oraz z Kościołem, modlę się z radością: Błogosławiona Mario Celeste - módl się za nami!

...P.S. Czyż może nie być dla mnie źródłem dodatkowej radości fakt, że właśnie 11 września - czyli od 2016 roku - wspomnienie błogosławionej Marii Celeste Crostarosa to od wielu, wielu...lat szczególny dla mnie dzień: rocznica Chrztu Świętego? Modlę się więc za Jej wstawiennictwem o to, aby wyprosiła mi u Boga łaskę wierności i Nieba. Amen!

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

"...Jan bowiem wypominał Herodowi..."

(source: Pixabay)
Oglądałam kiedyś ciekawą reklamę filmów do aparatów fotograficznych (markę pominę milczeniem). Bohaterem tejże reklamy był kameleon, który zmieniał kolor w zależności od koloru przedmiotu położonego w zasięgu jego wzroku. Kiedy była to cytryna- kameleon stał się żółty. Gdy zaś zobaczył czerwone jabłko- cały zrobił się czerwony. Jego spojrzenie rzucone do kamery mówiło wręcz ‘Jestem wspaniały!’ Jednak kolejnym przedmiotem, który zobaczył, była rolka filmu kolorowego. Kolory, które on oferował, musiały być tak różnorodne i intensywne, że kameleon stał się najpierw tęczowy, potem zaczął migać tęczowymi kolorami, a potem nagle zszarzał i...spadł z gałęzi, na której siedział. Bycie tak zmiennym nie wyszło mu, widać, na zdrowie.
 
Wielu ludzi także staje się kameleonami. Zmieniają ‘kolory’: zdania, postawy w zależności od sytuacji, od spodziewanych korzyści bądź dla uniknięcia przewidywanych konsekwencji swoich niewłaściwych wyborów i czynów. Można by powiedzieć, że ‘tańczą tak, jak im grają’. Czy to właściwa droga? Czy jest to uczciwe?

Bohater dnia dzisiejszego – św. Jan Chrzciciel - którego męczeństwa wspomnienie dziś obchodzi Kościół, własnym życiem ukazał, że człowiek poważnie traktujący Boga, wiarę i ludzi nie może być ‘nieokreślony’ i zmienny. Zwłaszcza w kwestiach, które nie podlegają dyskusji - tak, jak Boże prawo.
 
Św. Jan Chrzciciel przez swoje prorockie zaangażowanie wypełnił słowa skierowane niegdyś przez Boga do proroka Jeremiasza: „Przepasz swoje biodra, wstań i mów wszystko, co ci rozkażę. Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełnił lękiem przed nimi. A oto Ja czynię cię dzisiaj twierdzą warowną, kolumną żelazną i murem spiżowym przeciw całej ziemi, przeciw królom judzkim i ich przywódcom, ich kapłanom i ludowi tej ziemi. Będą walczyć przeciw tobie, ale nie zdołają cię [zwyciężyć], gdyż Ja jestem z tobą - wyrocznia Pana - by cię ochraniać.” (Jr 1,17-19)

Syn Zachariasza i Elżbiety nad brzegiem Jordanu mówił wszystko, co mu kazał mówić Duch Pana. Nie zważał na to, czy te słowa napomnienia będą miłe dla słuchaczy, czy też będą dla nich przykre przez bezlitosne odsłanianie prawdy o ich grzeszności.

Prawo Boże jest niezmienne. Takie samo dla biedaka i bogacza. Dla nędzarza i króla. Pozycja społeczna nie uprawnia nikogo, by poczuł się zwolniony z przestrzegania przykazań. Król Herod jednak zdecydował się być ponad prawem Bożym i złamał je, odbierając żonę swojemu bratu. Jan Chrzciciel wypomniał mu ten czyn. Zamiast podziękowania otrzymał krwawą zapłatę.

Słyszę o tym w dzisiejszej Ewangelii: „Jan bowiem wypominał Herodowi: „Nie wolno ci mieć żony twego brata”. A Herodiada zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał. Otóż chwila sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobom znakomitym w Galilei. Gdy córka Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: „Proś mnie, o co chcesz, a dam ci”. Nawet jej przysiągł: „Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa”. Ona wyszła i zapytała swą matkę: „O co mam prosić?” Ta odpowiedziała: „O głowę Jana Chrzciciela”. Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: „Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela”. A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i na biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę jego. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce. Uczniowie Jana, dowiedziawszy się o tym, przyszli, zabrali jego ciało i złożyli je w grobie.” (Mk 6,17-29)

Św. Jan Chrzciciel pewnie zdawał sobie sprawę, że za swoją nieugiętą postawę może zapłacić kiedyś życiem. Pozostał jednak wierny swojemu sumieniu. Tak względem wypełniania Bożych przykazań w swoim sercu, jak i w trosce o życie Boże w sercach innych. Pragnął dobra dla ich dusz i nie wahał się upominać tych, którzy szli drogą ku potępieniu.

Taka postawa nie jest popularna w XXI wieku. Coraz trudniej spotykać ludzi, którzy czarne nazywają czarnym, a białe białym. Dziś preferowane są szarości o różnych odcieniach. Człowiek nie został stworzony po to, aby był zmiennym kameleonem. Bóg zapisał Swoje prawo w każdym ludzkim sercu. Dał też cudowny, choć niedoceniany, dar wyrzutów sumienia. Tak, jest to dar. Jest to głos Boga samego w głębi serca. Błogosławieni, którzy umieją się weń wsłuchać, póki czas. Póki nie jest za późno...

Panie, przez wstawiennictwo św. Jana Chrzciciela, proszę Cię, bym w życiu kierowała się Twoim prawem. Proszę, bym słuchała Ciebie upominającego mnie przez głos sumienia i bym nigdy nie odważyła się tego głosu zagłuszyć. I bym pamiętała słowa pieśni „Nie zamykajmy serc, zbawienia nadszedł czas, gdy Chrystus puka w drzwi – może OSTATNI RAZ.”

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

"...Wielkie będzie Jego panowanie..."

(source: Pixabay)
 
Pasją niektórych osób jest kolekcjonowanie fotografii, czasem autografów lub innych pamiątek, związanych ze sławnymi ludźmi. Przyjemnie jest pochwalić się przed innymi zdjęciami, na których ktoś sławny patrzy na nas, a może ściska dłoń...

Dość sceptycznie podchodziłam do tego typu emocji, ale kiedy w Roku Jubileuszowym 2000 miałam możliwość sfotografowania Ojca Świętego - św. Jana Pawła II z odległości ok. 2,5 metra (i to bez tłumów dzielących mnie od niego, gdyż stałam za barierką przy trasie Jego wolnego przejścia), wtedy doświadczyłam tego ‘czegoś’: tego dreszczu emocji, ale bardziej takiego dobrego promieniowania świętości, a pewnie i promieniowania Jego ojcostwa. Jeszcze bardziej zaś mogłam tego doświadczyć, gdy miałam łaskę podejść do św. Jana Pawła II...móc poczuć dotyk Jego błogosławiącej dłoni na moim czole...

Papież, królowie, możni tego świata, aktorzy, dziennikarze... lista ludzi sławnych z tego czy innego powodu rośnie z dnia na dzień. Nie każdy jednak może sobie pozwolić na osobisty kontakt z bohaterami oglądanymi najczęściej na szklanym ekranie.

W tej pogoni za sławą i ludźmi sławnymi często jednak zdarza się zapomnieć, że... takie spotkanie jest możliwe codziennie, a nawet przez cały dzień. W rzeczywistości mniej dotykalnej i mniej popularnej, niż ta z pierwszych stron gazet. W wymiarze duchowym. Słowa jednej z młodzieżowych piosenek uzmysławiają tę prawdę: „Jesteś Królem...Królem jest Bóg!”

Gdy rodzi się król, wtedy wielka radość panuje na ziemi jego narodzenia. Co dopiero, gdy rodzi się Król królów! O tej radości z narodzenia takiego właśnie Króla przypomina dziś prorok Izajasz w pierwszym czytaniu: „Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków zabłysło światło. Pomnożyłeś radość, zwiększyłeś wesele. Rozradowali się przed Tobą, jak się radują we żniwa, jak się weselą przy podziale łupu. Bo złamałeś jego ciężkie jarzmo i drążek na jego ramieniu, pręt jego ciemiężcy jak w dniu porażki Madianitów. Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go imieniem: „Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju”. Wielkie będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem, które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki. Zazdrosna miłość Pana Zastępów tego dokona.” (Iz 9,1-3,5-6)

Król ten - choć prawdziwy Bóg - zechciał przyjąć ludzkie ciało i narodzić się jako prawdziwy Człowiek. Chciał narodzić się w ludzkiej rodzinie. Zapragnął, aby już w dzieciństwie Jego maleńka dłoń mogła ściskać dłoń tak matczyną, jak i ojcowską.

Bóg tego zapragnął z całego Serca, ale nie chciał wdzierać się siłą w ludzki świat. Swoje przyjście uzależnił od jednego małego ‘Fiat’ – „Niech mi się stanie...” młodej kobiety z Nazaretu: „Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami”. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca”. Na to Maryja rzekła do anioła: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?” Anioł Jej odpowiedział: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa”. (Łk 1,26-38a)

Jako Matka Króla Maryja nie miała ‘królewskiego’ życia. Zamiast zaszczytów – wiele cierpienia. Nie miała dworu i służących. To Ona pozostała na zawsze pokorną Służebnicą Pańską. Nie było w Niej jednak krzty zwątpienia. Jej ‘Tak’ dla Boga jest nieodwołalne. Na każdą radość i każdy smutek. Nie cofnęła go nawet w obliczu dramatu Krzyża, gdy Jej Syn stał się Królem ukrzyżowanym. Ona jednak wierzyła niewzruszenie, że to nie koniec. Tę wiarę potwierdził blask poranku Zmartwychwstania.

Tę wiarę wyznaje także przez wieki Kościół słowami Credo Nicejsko-Konstantynopolitańskiego: „I zmartwychwstał dnia trzeciego, jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba; siedzi po prawicy Ojca. I powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych: a królestwu Jego nie będzie końca.”
 
Czy Ten, który króluje w Niebie, mógł nie ukoronować Swojej Matki? Uczynił to jako Bóg i jako Syn. Wspomnienie tej prawdy - że Najświętsza Maryja Panna jest Królową - dziś obchodzi cały Kościół.

Wołajmy z radością do Maryi hymnem brewiarzowym z Nieszporów tego właśnie dnia: „Kiedy modlisz się, Najświętsza, z Tobą modlą się niebianie. Niech, Królowo, Twoje prośby wzruszą serce Wszechmocnego. Matko, która możesz wszystko, spełnij dziś błagania wiernych, a po ziemskim bytowaniu daj nam błogi pokój nieba.” Amen.

czwartek, 18 sierpnia 2016

"...Przyjacielu, jakże tu wszedłeś, nie mając stroju weselnego?..."

(source: Pixabay)
Pamiętam dobrze chwile, kiedy we Włoszech słupek rtęci w termometrach za oknem podnosił się znacząco już pod koniec maja. W tamtym rejonie świata temperatury rzędu 30 stopni Celsjusza w miesiącach letnich należą do codzienności, w której trzeba nauczyć się żyć. Dla mnie osobiście było to zawsze trudne, bo spacerując po mieście np. takim, jak Rzym, miałam wrażenie przebywania w nagrzanym piekarniku. Trudno było wtedy oddychać, a i pragnienie stawało się jakby większe i trudne do ugaszenia. Każda dodatkowa sztuka odzieży zdawała się krępować niby pancerz i grzać jak stalowa blacha. Stąd - skądinąd naturalna i zrozumiała - przemożna wręcz chęć posiadania jak najlżejszego ubioru.

Prawdziwą ochłodę w tych włoskich upałach stanowiły kościoły. Najczęściej wiekowe, w swoich murach pozwalały odetchnąć miłym chłodem. Jednak...zbyt skąpo ubrany przechodzień nie mógł wejść do nich łatwo. Przed wieloma kościołami ustawione były tablice przypominające, że osobom w stroju zbyt plażowym wstęp wzbroniony. Przed niektórymi kościołami bądź bazylikami spotkać można było nawet ‘strażników’, którzy zwracali baczną uwagę na ubiór tych, którzy szykowali się do wejścia. W razie niestosowności tegoż ubioru – zalecali zakrycie zbyt odkrytych części ciała. Jeśli komuś to się nie podobało - musiał zrezygnować z wejścia do kościoła. Nie pomagało tłumaczenie, że ‘myśmy tylko chcieli zobaczyć, zwiedzić...’ Strażnicy byli uprzejmi, ale stanowczy. Kościół to świątynia, miejsce kultu, Dom Boży. Jako takiemu należy mu się szacunek - nie tylko przez odpowiednie zachowanie, ale i przez strój.

Myśląc więc - zwłaszcza w niedziele i święta - o pójściu na Eucharystię, albo i nawet w tygodniu planując choć wejście do kościoła - musiałam uważnie dobierać poszczególne części mojego ubrania, przypominając sobie na spotkanie z KIM i GDZIE idę. Swoją drogą - dobrze, że już i w Polsce coraz śmielej przypomina się, zwłaszcza latem, o konieczności godnego stroju w miejscach sakralnych. Przykre jedynie, że trzeba o tym przypominać...

Takie refleksje sprzed szafy z ubraniami w pewien sposób mogą korespondować z fragmentem Ewangelii, który Kościół proponuje na dziś: „Królestwo niebieskie podobne jest do króla, który wyprawił ucztę weselną swemu synowi. Posłał więc swoje sługi, żeby zaproszonych zwołali na ucztę, lecz ci nie chcieli przyjść.(...) Wtedy rzekł swoim sługom: «Uczta wprawdzie jest gotowa, lecz zaproszeni nie byli jej godni. Idźcie więc na rozstajne drogi i zaproście na ucztę wszystkich, których spotkacie». Słudzy ci wyszli na drogi i sprowadzili wszystkich, których napotkali: złych i dobrych. I sala zapełniła się biesiadnikami. Wszedł król, żeby się przypatrzyć biesiadnikom, i zauważył tam człowieka nie ubranego w strój weselny. Rzekł do niego: «Przyjacielu, jakże tu wszedłeś nie mając stroju weselnego?» Lecz on oniemiał. Wtedy król rzekł sługom: «Zwiążcie mu ręce i nogi i wyrzućcie go na zewnątrz w ciemności. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów». Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych”. (Mt 22,2-3; 8-14)

Strój w kościele nie jest rzeczą błahą. Zwłaszcza w czasie Eucharystii, która jest ofiarą i ucztą. Jest realnym spotkaniem z Jezusem, prawdziwym Bogiem, który karmi swój lud Swym Słowem i Ciałem. Jest to spotkanie ważniejsze, niż wszystkie uczty i bankiety świata razem wzięte. Nie można ich nawet zresztą porównywać. Stąd bardzo smuci fakt, że ubiór wielu w kościele często odbiega od miana eleganckiego, a w ostatnich latach ma już nawet niewiele wspólnego z przyzwoitością.

Dzisiejsza Ewangelia jednak przez wspomnienie stroju weselnego chce zwrócić uwagę na jeszcze inną - fundamentalną - sprawę. Bóg ogarnia swoim miłującym spojrzeniem całego człowieka. Ze szczególną uwagą patrzy jednak w serce. Może to i dobrze, że każdy człowiek tajemnicę stanu swojej duszy nosi ukrytą dla ludzkich oczu. Jednak przed Bogiem jej ukryć nie można. Także więc i ja muszę właściwie codziennie podążać za spojrzeniem oczu Boga i pytać samą siebie: Czy moje serce jest odziane w szatę łaski uświęcającej; gotowe na spotkanie z Chrystusem w Komunii Świętej?

Panie, proszę Cię, bym nigdy nie zapominała o tym, że choć pozwalasz mi stawać przed Tobą taka, jaka jestem, ze wszystkimi słabościami, grzechami – jednak pragniesz, aby w moim sercu nigdy nie gasła Twoja łaska. Pomóż mi w niej trwać na co dzień. A gdy zdarzy się nieszczęście grzechu ciężkiego – daj mi łaskę nawrócenia i powrotu do Ciebie przez Sakrament Pojednania.
Kiedy zaś nadejdzie kres mojego ziemskiego życia – daj mi łaskę dobrej śmierci, czyli takiej, która jest bramą do wiecznej Uczty w Twoim Królestwie. Amen.