sobota, 29 października 2016

"...Przyjacielu, przesiądź się wyżej..."

(Source: Pixabay)
Pamiętam dobrze swoją pierwszą wyprawę kajakową sprzed ponad dwudziestu lat. Wybraliśmy się niewielką grupą przyjaciół na podbój jezior Szwajcarii Kaszubskiej. Po ponad dwugodzinnym wiosłowaniu przyszedł czas posiłku. Oczywiście, miał być on przygotowany systemem biwakowym – czyli chleb z jakimś dodatkiem (konserwa, pomidor, dżem). Wszystkie kanapki były jednakowe, choć przyrządzaliśmy je wspólnie. Nie można było powiedzieć, że któraś była lepsza czy gorsza. Nie było też lepszych albo gorszych miejsc przy stole. Po pierwsze dlatego, że stołu nie było. Po drugie zaś dlatego, bo ta wyprawa sprawiła, że byliśmy sobie równi. Każdy miał jednakowe obowiązki i prawa: jednakowo musieliśmy pracować wiosłami, więc i jednakowe było nasze prawo do posiłku. 

Do dziś pamiętam, jak ogromną radość przyniosła nam i ta wspólna praca, i to wspólne spotkanie przy wspólnym stole. Cieszyło nas, że komuś innemu smakuje kanapka którą przygotowałam i cieszyło też to, że mogę zjeść kanapkę, którą ktoś przygotował z myślą o zaspokojeniu czyjegoś głodu. Po zakończeniu posiłku podsumowaliśmy go tak z serdecznym uśmiechem: ‘Dla kogoś, kto zawsze szuka dla siebie najlepszych miejsc przy stole i najlepszych potraw – wystarczyłoby kilka godzin przebywania z nami, by się zaczął tejże postawy oduczać’.

Chyba w każdym kiedyś był...nadal jest...jakiś pierwiastek szukania dla siebie czegoś ‘naj’. Szukania potwierdzenia, że nie tylko jestem w czymś dobry czy bardzo dobry, ale że jestem ‘najlepszy’ i z tej pozycji dyktowania warunków osobom, które wydają się być w jakiś sposób poniżej w mojej prywatnej hierarchii ważności. Ludzkie oceny jednak prawie zawsze są zawodne, bo zazwyczaj sądzimy po pozorach. Ten zaś osąd nie jest, bo być nie może, miarodajny i sprawiedliwy.

Jak bardzo życiowa - i nadal aktualna - w tym kontekście jest przypowieść, którą słyszę w dzisiejszej Ewangelii: „Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili. Potem opowiedział zaproszonym przypowieść, gdy zauważył, jak sobie pierwsze miejsca wybierali. Tak mówił do nich: Jeśli cię kto zaprosi na ucztę, nie zajmuj pierwszego miejsca, by czasem ktoś znakomitszy od ciebie nie był zaproszony przez niego. Wówczas przyjdzie ten, kto was obu zaprosił, i powie ci: Ustąp temu miejsca; i musiałbyś ze wstydem zająć ostatnie miejsce. Lecz gdy będziesz zaproszony, idź i usiądź na ostatnim miejscu. Wtedy przyjdzie gospodarz i powie ci: Przyjacielu, przesiądź się wyżej; i spotka cię zaszczyt wobec wszystkich współbiesiadników. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.” (Łk 14,1.7-11)

Taka sytuacja nie tylko mogła się zdarzyć naprawdę. Prawdopodobnie powtarza się ona bardzo często nadal, niemal ciągle, w różnych częściach naszej planety. Gdy więc przyjdzie nam przypadkiem ochota na samowolne ocenienie siebie jako kogoś lepszego od innych – warto zreflektować tę samoocenę, by nie musieć przeżywać publicznego zawstydzenia, gdy okaże się, że pierwsze miejsce, które sobie upatrzyłam, jest już zajęte w sposób całkowicie uprawniony przez kogoś innego.

Mógłby ktoś powiedzieć: ‘To co, mam czuć się zawsze gorszy? Mam się poniżać?’ Nie. Mam po prostu być człowiekiem pokornym. A pokora to nie poniżenie, lecz świadomość własnej wartości. Świadomość swoich zalet, ale i wad. W Bożych oczach jestem bezcenna, tak jak każdy z ludzi. Mojej wartości w Bożych oczach nic nie zdoła umniejszyć. Dlatego powinnam uczyć się ciągle tak patrzyć na siebie, jak patrzy na mnie Bóg: to znaczy z miłością i wyrozumiałością. W Bożych oczach jestem kochana i piękna. Nie jestem jednak doskonała i bez skazy. Nie jestem omnibusem, który zna się na wszystkim w sposób mistrzowski. 

Największe piękno ludzkiej wspólnoty jest w jej różnorodności. Dopiero gdy nauczymy się radować zarówno swoimi darami, jak i darami, którymi zostali obdarowani moi bliźni- dostrzeżemy, że RAZEM możemy budować piękny świat. RAZEM, ubogacając się otrzymanymi talentami, staniemy się przedłużeniem ciągle pracujących (por. J 5,17) Bożych dłoni.

poniedziałek, 24 października 2016

"...Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy..."


(Source: Pixabay)
‘Znowu się patrzą. Jakie to przykre: znosić te ludzkie ciekawskie spojrzenia. Jakie to męczące: nie móc spojrzeć się prosto w ich oczy. W czym jestem gorsza od nich? Czemu oni mogą patrzyć prosto w niebo, a ja wiecznie muszę mieć wzrok wbity w ziemię? Dlaczego nie mogę się wyprostować?’ – takie mogły być myśli jednej z kobiet, które spotykamy na kartach Pisma Świętego. Zbolała, umęczona życiem, może już i w jakiś sposób zrezygnowana, nie mogła przypuszczać, iż ten, kolejny już szabat, stanie się dla niej dniem przełomowym, może najszczęśliwszym w życiu. 

Historię tę odnajdziemy w dzisiejszej Ewangelii: „Jezus nauczał w szabat w jednej z synagog. Była tam kobieta, która od osiemnastu lat miała ducha niemocy: była pochylona i w żaden sposób nie mogła się wyprostować. Gdy Jezus ją zobaczył, przywołał ją i rzekł do niej: Niewiasto, jesteś wolna od swej niemocy. Włożył na nią ręce, a natychmiast wyprostowała się i chwaliła Boga.” (Łk 13, 10-13).

Nawet nie musiała nic mówić. Wystarczyło, że była; trwając na modlitwie. Jezus sam ją zobaczył, bo Jego Boskie spojrzenie widzi nieskończenie więcej, niż możemy przypuszczać, bądź przeczuwać. Przez włożenie Jego rąk dokonał się cud uzdrowienia, który sięgnął tak głęboko, iż z serca owej kobiety popłynęła prosto ku Niebu modlitwa uwielbienia Boga. 

Lecz byli i tacy, którzy nie umieli dostrzec tego cudu we właściwej optyce. Dla przełożonego synagogi ważniejszy był przepis prawa – niż wielka wartość dobra, jakie się dokonało na jego oczach. Jezus, widząc taką duchową ślepotę, nie waha się użyć mocnych słów: „Obłudnicy, czyż każdy z was nie odwiązuje w szabat wołu lub osła od żłobu i nie prowadzi, by go napoić? A tej córki Abrahama, którą szatan osiemnaście lat trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu? Na te słowa wstyd ogarnął wszystkich Jego przeciwników, a lud cały cieszył się ze wszystkich wspaniałych czynów, dokonywanych przez Niego.” (Łk 13, 15-17) 

Po raz kolejny Jezus dał dowód, że dla Boga najważniejszy jest CZŁOWIEK. I nikomu tak, jak Bogu, nie zależy na tym, by uzdrawiać w człowieku to, co chore, prostować to, co skrzywione; uwalniać z tego, co zniewala.

Co to znaczy – być pochylonym? Owszem, oznacza to schorzenie fizyczne, ale jest także obrazem tego, co dzieje się z człowiekiem po popełnieniu grzechu. Grzech nas przygniata, pochyla, odbiera radość życia. Wyrzuty sumienia nie pozwalają nam spojrzeć ufnie, prosto w Niebo. Często też czujemy opór, wstyd, by spojrzeć się w oczy innych. To trwa tak długo, aż nie pochylimy się jeszcze raz: przy konfesjonale. Tam Jezus wkłada swoje Boże, miłosierne, dłonie na nasze serce. I, gdy wstajemy od konfesjonału, już wyprostowani, wolni od swojej niemocy - chwalimy Boga. Wszak jeden z dialogów kończących Sakrament Pojednania brzmi właśnie tak: „Wysławiajmy Pana, bo jest dobry” - „Bo Jego miłosierdzie trwa na wieki”. Cudownie jest móc znów widzieć Boga, bliźnich i cały świat z właściwej perspektywy. Jest nią najczystsza miłość. 

Doświadczamy przebaczenia - i słusznie wdzięczność przepełnia nasze serce. Ale to dopiero początek. Jak ma wyglądać dalsza, codzienna, droga? Wyraźne wskazania daje św. Paweł w Liście do Efezjan, którego fragment dziś słyszymy: „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie. Bądźcie więc naśladowcami Boga, jako dzieci umiłowane, i postępujcie drogą miłości, bo i Chrystus was umiłował i samego siebie wydał za nas w ofierze i dani na wdzięczną wonność Bogu. O nierządzie zaś i wszelkiej nieczystości albo chciwości niechaj nawet mowy nie będzie wśród was, jak przystoi świętym, ani o tym, co haniebne, ani o niedorzecznym gadaniu lub nieprzyzwoitych żartach, bo to wszystko jest niestosowne. Raczej winno być wdzięczne usposobienie. O tym bowiem bądźcie przekonani, że żaden rozpustnik ani nieczysty, ani chciwiec - to jest bałwochwalca - nie ma dziedzictwa w królestwie Chrystusa i Boga. Niechaj was nikt nie zwodzi próżnymi słowami, bo przez te [grzechy] nadchodzi gniew Boży na buntowników. Nie miejcie więc z nimi nic wspólnego! Niegdyś bowiem byliście ciemnością, lecz teraz jesteście światłością w Panu: postępujcie jak dzieci światłości!” (Ef 4, 32; 5,1-8). 

Nie ma „mniejszych” grzechów, tzw. mniejszego zła. Nawet „niedorzeczne gadanie lub nieprzyzwoite żarty” sprawiają, że nasza dusza pochyla się ku ziemi, zamiast wzlatywać ku Niebu. I można się tłumaczyć, że to właściwie nic wielkiego, taki żarcik, może czasem nieprzyzwoite słowo, ale... Warto czasem się zastanowić, czy ja, przez swoje słowa, zachowanie, nie staję się przyczyną zgorszenia? A stać się przyczyną zgorszenia – to tak, jakby gasić światło: w duszy swojej i drugiego człowieka. Nie do tego jesteśmy powołani.

„Każda dobra dusza jest jako ta świeca, sama się spala a innym przyświeca” (bł. Edmund Bojanowski). Być dzieckiem światłości – to wskazywać innym drogę do Boga. Gdy idzie się przez ciemny las – i oświetla się drogę - źródło światła ulega wyczerpaniu. Świeca się spala, w latarce wyczerpują się baterie. Jeśli chcemy, aby naszymi były słowa refrenu dzisiejszego Psalmu responsoryjnego: „Jak dobre dzieci, naśladujmy Boga”, musimy być też gotowi na to, że będziemy się powoli spalać w służbie Bogu i człowiekowi. 

Jest jednak pewne: to, że się nie wypalimy, bo mamy niewyczerpane Źródło duchowego „zasilania”. Jest nim Bóg. On widzi nasze potrzeby, nasze niedomagania. Nie lękajmy się więc, gdy z całą czułością przywołuje nas do Siebie. On, który z miłości do nas pochylił się niejeden raz pod ciężarem krzyża idąc Drogą Krzyżową, pragnie być naszym Lekarzem. Przybliżajmy się więc do Niego często z wiarą, by prostował nasze skrzywione spojrzenia i leczył niedomagające serca. A na drodze do Nieba, jak ufne dzieci, trzymajmy się Jego silnej Bożej dłoni - i pomagajmy innym ją uchwycić.

sobota, 22 października 2016

"...nie chcę śmierci grzesznika..."

(Source: Pixabay)

To miała być bardzo spokojna noc i jeszcze spokojniejszy - bo Wielki - Tydzień, przeznaczony na odpoczynek po wytężonych zmaganiach poprzednich miesięcy. Nie przeczuwając niczego złego kładłam się spać w pustym mieszkaniu na 7 piętrze jednego z rzymskich wieżowców. Całe Wieczne Miasto również układało się do snu. Tylko z oddali niosło się, trochę głośniejsze i intensywniejsze niż zwykle, wycie psów. 

Obudziło mnie trudne do opisania poczucie ogromnego zagrożenia. Zanim otworzyłam oczy, do moich uszu doszedł przejmujący trzask ‘pracujących’ ścian bloku oraz ponury huk, jakby cała eskadra samolotów leciała nieprzerwanie zaraz ponad dachem. Pomimo zamkniętych oczu czułam, że, mimo leżenia nieruchomo na łóżku, ‘kiwam’ się wraz z nim, jak na statku w czasie sztormu. Gdy otworzyłam w końcu oczy, w świetle księżyca bijącym przez okno, dostrzegłam, jak pobliski blok się chwieje. Pierwsza myśl: ‘Atak terrorystyczny? Wojna?...' Czułam całą sobą powagę sytuacji, ale...nie byłam w stanie się poruszyć z przerażenia. 

Po kilkudziesięciu sekundach, które wydawały się wiecznością, ‘kiwanie’ i huk ustały. W przyległych mieszkaniach rozdzwoniły się telefony. Na balkony wylegli zaniepokojeni mieszkańcy bloków. Niektórzy wybiegli na ulicę. Drżąc usiadłam na łóżku. 

Po pewnym czasie to okropne uczucie bycia na statku w czasie sztormu – i huk ziemi - się powtórzyły. Włączyłam radio i telewizję. Po około 20 minutach, mimo nocnej pory, rozpoczął się program ‘na żywo’. Z ekranu telewizora zaczęły się wylewać obrazy powalonych domów, informacje o kolejnych ofiarach śmiertelnych, o setkach...a potem już tysiącach rannych w rejonie Abruzji. 

W tym Wielkim Tygodniu 2009 roku nie umiałam oderwać się od telewizora, jednocześnie drżąc, by te okropne wstrząsy się nie powtórzyły. Niestety, musiałam ich doświadczyć jeszcze kilkanaście razy. Za każdym razem serce mi zamierało...i rodziła się w nim myśl: „To przecież ty mogłaś być na miejscu tych, co zginęli pod gruzami...” Tak. To mogłam być ja. Ale nie byłam. Bóg w swoim miłosierdziu dał mi po raz kolejny nowy czas i nową szansę na nawrócenie...

Tamte kwietniowe chwile stają mi niezwykle wyraźnie przed oczyma, gdy słyszę dzisiejszą Ewangelię: „W tym czasie przyszli niektórzy i donieśli Jezusowi o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: „Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloe i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam: lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”?. I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: «Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?» Lecz on mu odpowiedział: «Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć»”. (Łk 13,1-9)

Gdy w kolejne noce po trzęsieniu ziemi próbowałam bezskutecznie zasnąć – i gdy mi się to nie udawało - ukojenie znajdowałam w prawie nieustannym wołaniu „Ojcze Przedwieczny ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo Najmilszego Syna Twego a Pana Naszego Jezusa Chrystusa - na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata. Dla Jego bolesnej męki – miej miłosierdzie dla nas i całego świata!’

Zrozumiałam wtedy po raz kolejny, jeszcze mocniej, jak bardzo nie tylko świat - ale jak bardzo ja, osobiście - potrzebuję tego Bożego Miłosierdzia. Zrozumiałam, jak ogromnym skarbem jest czyste serce, gotowe do stanięcia przed Bogiem w ostatniej chwili życia. Bóg zna najlepiej moje serce. Wiedział, że nie byłam gotowa na ostateczne spotkanie z Nim.

W tamte kwietniowe dni Bóg wielokrotnie mówił do mnie: „Nie chcę śmierci grzesznika, lecz pragnę, aby się nawrócił i miał życie.” (Ez 33,11) Tak, jak i wtedy- tak i teraz- nie chcę zmarnować tej nowej szansy na nawrócenie. Nie wiem bowiem, która z tych nowych szans będzie dla mnie ostatnią...

piątek, 21 października 2016

"...jakże obecnego czasu nie rozpoznajecie?..."

(Source: Pixabay)
Kilkanaście lat temu wraz z moimi koleżankami i kolegami z duszpasterstwa akademickiego wyjechaliśmy na krótkie wakacje w Beskid Sądecki. Wiele było wędrówek po tamtejszych szczytach, wiele godzin spędzonych na śpiewie, grze na gitarze, śmiechu, rozmowach... Ale - jak to bywa we wspólnocie, w której przebywa się ze sobą 24 godziny na dobę – nie obyło się bez nieporozumień. Objawiały się one np. względem decyzji, gdzie się wybierzemy na kolejną wyprawę. Jedni – ci bardzo zmęczeni – marzyli o trasie najkrótszej i najprostszej, zakończonej dodatkowo dużą porcją lodów. Inni – średnio zmęczeni – postulowali trasę o średnim poziomie trudności. Zaś ci ‘najtwardsi’ patrzyli z wyższością na pozostałe dwie grupy. 
Dyskusja, początkowo prowadzona w bardzo łagodnym tonie, w miarę upływu minut brakujących do odjazdu środka lokomocji, nabrała ‘rumieńców’. W którymś momencie zauważyliśmy, że w słowa i serca wkrada się niechęć i zdenerwowanie. Na szczęście nasz duszpasterz akademicki niejako ‘z boku’ kontrolował wymianę zdań swoich ‘owieczek’ i niechęć równie szybko jak się pojawiła, równie szybko znikła. Na ten dzień wybrano trasę średnio-trudną z obietnicą, że kolejnego dnia będzie ‘dla każdego coś miłego’ czyli każda z grup wybierze się na taką trasę, o jakiej marzy.

We wspólnocie, choćby najwspanialszej i najświętszej, nie obędzie się bez różnicy zdań, bez najdrobniejszych choćby nieporozumień. To jest nieuniknione, gdyż taka jest kondycja ludzka. Jak przeżywać takie momenty, radzi dziś św. Paweł w Liście do Efezjan: „Zachęcam was ja, więzień w Panu, abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością znosząc siebie nawzajem w miłości. Usiłujcie zachować jedność Ducha dzięki więzi, jaką jest pokój. Jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani w jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie. Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich, który jest i działa ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich.” (Ef 4,1-6)

Także Kościół jest wspólnotą. I jako świętą wspólnotę złożoną z grzesznych ludzi dotyka Go ból nieporozumień, czasem rozłamów, niepokojów. Mimo różnic charakterów i zdań nigdy nie wolno tracić z pamięci i serca tego, że tak naprawdę tworzymy Jedno Ciało. Często różnice stają się bogactwem, ale może być tak tylko wtedy, kiedy istnieje dialog i pragnienie nieustannego budowania jedności.

Różnice nie mogą być pretekstem i okazją do podziałów i pielęgnowania wzajemnej niechęci bądź nienawiści. Odkładanie zaś chwili pojednania może okazać się tragiczne w skutkach. Przypomina o tym Jezus w dzisiejszej Ewangelii: „Obłudnicy, umiecie rozpoznawać wygląd ziemi i nieba, a jakże obecnego czasu nie rozpoznajecie? I dlaczego sami z siebie nie rozróżniacie tego, co jest słuszne? Gdy idziesz do urzędu ze swym przeciwnikiem, staraj się w drodze dojść z nim do zgody, by cię nie pociągnął do sędziego; a sędzia przekazałby cię dozorcy, dozorca zaś wtrąciłby cię do więzienia. Powiadam ci, nie wyjdziesz stamtąd, póki nie oddasz ostatniego pieniążka”.(Łk 12, 56-59)

Każdego dnia wieczorem dobrze jest przypominać sobie te słowa św. Pawła: „Gniewajcie się, a nie grzeszcie: niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce!” (Ef 4,26) Tak ważne jest zasypiać ze świadomością, że żyję w zgodzie z innymi. Dlaczego? Bo bardzo prawdziwe są słowa pięknej pieśni polskiej autorstwa Franciszka Karpińskiego: „Wielu snem śmierci upadli, co się wczoraj spać pokładli. My się jeszcze obudzili, byśmy Cię, Boże, chwalili...”

Bóg, dając człowiekowi nowy dzień, daje mu nową szansę na to, by był on apostołem jedności. Trzeba wykorzystywać każdą z tych szans, bo nigdy nie wiadomo, która z nich będzie ostatnia i decydująca dla wiecznego zbawienia.

środa, 19 października 2016

"...wy też bądźcie gotowi..."


(Source: Pixabay)
Jaki jest Pan Bóg? To pytanie zadają dzieci i młodzież na katechezie, ale pewnie i dorosłym nieraz zrodzi się w sercu to pytanie, zwłaszcza w obliczu trudnych doświadczeń. Wtedy, kiedy dokoła zapada ciemność, dotyka niespodziewane i bardzo bolesne cierpienie - Pan Bóg zdaje się być taki jakiś daleki. Trochę tak, jak opisuje Go autor natchniony Księgi Powtórzonego Prawa: „Pan, Bóg wasz, jest Bogiem nad bogami i Panem nad panami, Bogiem wielkim, potężnym i straszliwym, który nie ma względu na osoby i nie przyjmuje podarków.” (Pwt 10,17)

Jednak...ten straszliwy Bóg jest ponad wszystkimi ludzkimi wyobrażeniami. Jest niedościgniony i niczym nieograniczony w fantazji i delikatności wyrażania swojej miłości do człowieka.

Święta s. Faustyna w swoim „Dzienniczku” opowiedziała taką historię: „Kiedy po mszy św. wyszłam do ogrodu, aby sobie odprawić rozmyślanie, ponieważ o tej porze jeszcze pacjentów nie było w ogrodzie, więc byłam swobodna. Kiedy rozmyślałam o dobrodziejstwach Bożych, serce moje rozpalało się tak silną miłością, że zdawało mi się, że pierś mi rozsadzi. Wtem stanął przede mną Jezus i rzekł: „Co ty tu robisz tak wcześnie? Odpowiedziałam: Rozmyślam o Tobie, o Twoim miłosierdziu i dobroci ku nam. A Ty, Jezu, co tu robisz?- Wyszedłem na Twoje spotkanie, aby cię obsypać nowymi łaskami. Szukam dusz, które by łaskę moją przyjąć chciały” (1705)

Te łaski płyną do ludzkich serc głównie przez posługę Kościoła: przez Słowo Boże, Sakramenty święte. Ale przecież to nie wyczerpuje dróg działania Boga.

Każdy z ludzi jest niepowtarzalny w planie Bożym, i do każdego Bóg zwraca się w jedyny i niepowtarzalny sposób. Pięknie to nazwała już wspomniana s. Faustyna: „Każda dusza to inny świat” (568). Trzeba ten Boży ‘język’ miłości odnaleźć, zrozumieć i choć próbować Bogu odpowiadać, także językiem miłości i wiary.

Wiem, że mogę powtórzyć za św. Pawłem to, co słyszę w dzisiejszym pierwszym czytaniu z Listu do Efezjan: „Mnie, zgoła najmniejszemu ze wszystkich świętych, została dana ta łaska: ogłosić poganom jako Dobrą Nowinę niezgłębione bogactwo Chrystusa i wydobyć na światło, czym jest wykonanie tajemniczego planu, ukrytego przed wiekami w Bogu, Stwórcy wszechrzeczy. Przez to teraz wieloraka w przejawach mądrość Boga poprzez Kościół stanie się jawna Zwierzchnościom i Władzom na wyżynach niebieskich - zgodnie z planem wieków, jaki powziął [Bóg] w Chrystusie Jezusie, Panu naszym. W Nim mamy śmiały przystęp [do Ojca] z ufnością dzięki wierze w Niego.” (Ef 3,8-12)

A skoro mam śmiały przystęp do Boga dzięki wierze, to nie mogę się już tłumaczyć, że ja nic nie wiedziałam i nie słyszałam. Niezgłębiona i tajemnicza, ale realna bliskość Boga została mi objawiona. Bóg idzie ze mną przez życie, pragnąc doprowadzić mnie do Nieba. Nie wolno mi zmarnować ani chwili. Wielki skarb, ale i wielką odpowiedzialność, złożył Bóg w moje ręce i serce. I z tego - z mojej miłości - będzie mnie sądził zarówno w chwili mojej śmierci, jak i w przy końcu czasów.

Dlatego muszę być zawsze gotowa na Jego przyjście. „A to rozumiejcie, że gdyby gospodarz wiedział, o której godzinie złodziej ma przyjść, nie pozwoliłby włamać się do swego domu. Wy też bądźcie gotowi, gdyż o godzinie, której się domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie. (...) Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą.” (Łk 12,39-40; 47-48)

Wiem, Jezu, że dałeś mi wiele. Z natury zasłużyłam na gniew (por. 2,3b), ale Ty nieustannie obdarzasz mnie Swoim miłosierdziem i otulasz Swoją miłością. Dałeś mi wiele, ale nie po to, bym zazdrośnie Twoje łaski schowała tylko dla siebie. Powierzasz mi je, ufając, że będę nieustannie dzieliła się tym bogactwem z innymi. Pragnę to czynić Wierząc, że widzisz te moje - nawet najbardziej nieporadne - wysiłki i sam dasz wzrost nawet najmniejszym ziarenkom dobra, które dzień po dniu mam rozsiewać wśród tych, których stawiasz na mojej drodze.

wtorek, 18 października 2016

"...Łukasz sam jest ze mną..."

(fot. Agnieszka Skowrońska)
Wyjazd za granicę – kiedyś marzenie trudne do zrealizowania. Dziś świat zdaje się stać otworem i zachęcać do odkrywania jego uroków. Tym, którzy wyjeżdżają w celach turystycznych, zazwyczaj inne kraje kojarzą się z godzinami zwiedzania, pięknymi widokami i niezwykłymi przygodami. Ci, którzy decydują się szukać poza Ojczyzną pracy, chleba, nadziei na lepszą przyszłość, muszą się liczyć także z tym, że po pierwszym entuzjazmie przyjdą dni trudne. Jakże często wymarzona przestrzeń wolności zamienia się w klatkę. Co z tego, że czasem  może i złotą - ale klatkę!...

Z własnego doświadczenia wiem, że oddalenie od domu rodzinnego sprawia, iż tęsknota rośnie. Każde tęskne uderzenie serca, pomnożone przez ilość kilometrów dzielącą od Najbliższych, jest bardzo bolesne. Każda rozmowa telefoniczna to małe święto. Jakże drogie jest każde zdjęcie - wspomnienie wspólnie przeżytych chwil...I modlitwa, często aż do momentu zaśnięcia; a czasem i łza wsiąkająca cicho w poduszkę... 

W lipcu 2006 roku dane mi było kosztować przez ponad miesiąc rzymskiej samotności. Właściwie wszyscy znajomi Polacy wyjechali do kraju na wakacje, zaś znajomi Włosi nad morze. I wtedy zaczęły dziać się rzeczy dziwne: a to sąsiadka przyszła z zadawnionymi pretensjami, a to z dnia na dzień zaczęły piętrzyć się nieporozumienia i sprawy do rozwiązania; nieznośny upał przyczyniał się do szybkiej utraty sił... Lista trudnych ‘niespodzianek’ zdawała się nie mieć końca. I jeszcze ta świadomość, że ‘to nie jest mój kraj’; że jestem tu nie u siebie. 

Pamiętam dobrze zwłaszcza jeden dzień: moich Urodzin. Pamiętam go, bo po ludzku był najbardziej pechowy. Jak na ironię: właśnie w dniu wspomnienia mojego pierwszego krzyku - nie wydałam z siebie głosu. Nie było do kogo. Wieczorem, w czasie Eucharystii, popłynęły łzy, także dziękczynienia za minione...dzieścia lat, ale i ogromnej ludzkiej bezradności. 

Mając ciągle w pamięci tamte chwile, lepiej rozumiem św. Pawła, który pisał w Drugim Liście do Tymoteusza: „Pośpiesz się, by przybyć do mnie szybko. Demas bowiem mię opuścił umiłowawszy ten świat i podążył do Tesaloniki, Krescens do Galacji, Tytus do Dalmacji. Łukasz sam jest ze mną.” (...) W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale mię wszyscy opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mię, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie /Ewangelii/ i żeby wszystkie narody /je/ posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa.” (2 Tm 4,9-11a; 16-17) 

„Łukasz sam jest ze mną...” Jakże ważna jest obecność drugiego człowieka, zwłaszcza przy cierpiącym, samotnym, chorym! Sama taka obecność działa jak lekarstwo. Niekiedy nawet nie trzeba nic mówić: wystarczy być blisko, obok. Wystarczy ‘pomilczeć’ razem. 
Św. Łukasz – jak o nim mówi tradycja - był lekarzem. Ale do takiej życzliwej obecności i towarzyszenia bliźnim na ścieżkach ich życia nie trzeba być absolwentem medycyny. Każdy jest posłany, aby swoją dobrocią, życzliwością przygotowywać drogę dla Pana. 

„Następnie wyznaczył Pan jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Powiedział też do nich: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo.” (Łk 10,1-2) 

Dziś już nie tylko „siedemdziesięciu dwóch” przemierza ulice, place miast-niosąc uśmiech, dobre słowo, pomocną dłoń. Jest ich znacznie więcej. Czy i ja jestem pośród nich?...