piątek, 17 czerwca 2016

"Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje..."

(fot. Agnieszka Skowrońska)
 
Historia ta wydarzyła się na jednym z rzymskich uniwersytetów. Był tam pewien student, który na zajęcia przychodził tylko z prostym zeszytem i długopisem. Siedział cicho na krzesełku, uważnie słuchał treści wykładów i notował pilnie to, co usłyszał. Wokół niego na blatach krzesełek błyszczały nowością laptopy – najróżniejszych marek i konfiguracji, należące do jego towarzyszy. Poza czasem na pisanie, w czasie przerw służyły jako ‘szafy grające’, gdyż oto każdy mógł się pochwalić, jakie bogactwo muzyki i najróżniejszych plików może w nich pomieścić.

Student ów w takim towarzystwie wyglądał jak szary wróbelek wobec metaliczno-czarnego przepychu i blasku komputerów, jaki go otaczał. I tylko nieliczni wiedzieli, że i ów ‘szary wróbelek’ posiadał swój komputer, ale nie widział wyraźnej potrzeby, aby się nim chwalić przed całym światem. Nie był bowiem dla niego ‘idolem’, ale normalnym narzędziem codziennej pracy.

I tak biegły dni, tygodnie, miesiące. Z ‘wróbelkiem’ mało kto się liczył, bo choć jego pracom zaliczeniowym i zadaniom szkolnym nic nie można było zarzucić, podobnie jak wypowiedziom oraz atmosferze ogólnej życzliwości, jaką wokół siebie roztaczał - to jednak... no, po prostu był jakiś taki niedzisiejszy. Czemu? Nie był na topie, nie miał laptopa, a więc był jakiś "przeterminowany".

Przyszedł jednak dzień, w którym sytuacja zmusiła go do przyniesienia swojego komputera do szkoły. Tego dnia stał się obiektem powszechnego zainteresowania, jakby przyszedł co najmniej z żyrafą. Jego komputer nie miał w sobie nic niezwykłego. Ale dokonał niezwykłej rzeczy: zmienił nastawienie kolegów, którzy od tego dnia już się z nim liczyli i nie traktowali go lekceważąco...

Historia trochę gorzka, a trochę także ironiczna. Tym bardziej, że wciąż spotykam się z podobnymi historiami. Jak grzyby po deszczu w kieszeniach, plecakach, na rękach koleżanek i kolegów wyrastają najnowsze - najczęściej dość kosztowne - zdobycze techniki: laptopy, kamery cyfrowe, iPody, palmtopy, smartwatch'e... Lista jest tak szeroka, jak obszerne są katalogi sklepów RTV. Dostrzegam jednocześnie pewną przykrą prawidłowość: "Nie masz czegoś, co jest ‘trendy’ (modne, reklamowane) – nie liczysz się"...

Nie twierdzę, że te wszystkie nowinki techniczne są rzeczą złą. Ale złe jest, kiedy stają się one bożkami, które do tego stopnia wykrzywiają ludzkie patrzenie i serce, że zaczyna ono dzielić świat i ludzi na kategorie "lepszych" czyli takich, których stać na te kosztowności oraz "gorszych", których nie stać na nie. Albo którzy też bez jakiejkolwiek presji sami uznają, że nie muszą mieć wszystkiego, co tylko pojawiło się ostatnio w sklepach.

O tym, aby nie czynić sobie bożków z niczego co jest ziemskie, przypomina  mi dziś Pan Jezus w Ewangelii: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle. Lecz jeśli twoje oko jest chore, całe twoje ciało będzie w ciemności. Jeśli więc światło, które jest w tobie, jest ciemnością, jakże wielka to ciemność". (Mt 6,19-23)

O wartości człowieka nie może decydować to, co ma, ale to kim jest. To, co ma bowiem - te wszystkie ziemskie bogactwa, choćby najpiękniejsze i najbardziej użyteczne - będzie musiał kiedyś zostawić, odchodząc z tego świata. Na cóż się bowiem zda iPod w trumnie, kiedy ani przez uszy, ani przez oczy już żaden obraz ani dźwięk nie zdoła dotrzeć do nieczynnego mózgu?...

Jeśli jedyną radością człowieka są dobra materialne, przemijające, wtedy ryzykuje on, że jego serce stanie się samo jednym wielkim laptopem, kamerą, kinem domowym... Jeśli nic poza tym tego serca nie wypełnia - staje się ono "cyfrowe", a z czasem i niezdolne do kochania czegoś i kogoś więcej, niż jego właściciel i jego "królestwo".

To właśnie sztuczne światło staje się ciemnością. Żeby je przemienić w prawdziwą światłość trzeba dostrzec absurd swojego położenia i gorąco prosić Boga, aby zabrał serce, które zdaje się być już nie z kamienia (por. Ez 36,26), ale ze śrubek i układów scalonych. I aby w zamian dał serce z ciała, wypełnione Duchem, wolne od ziemskich obciążeń i zdolne do nieustannego dążenia do Nieba we prawdziwej wspólnocie, którą łączą nie dobra przemijające, ale wieczne.

czwartek, 16 czerwca 2016

"...Abba, Ojcze!..."

(source: Pixabay)
 
W roku 1991 byłam jeszcze zbyt mała, aby uczestniczyć na żywo w Światowych Dniach Młodzieży, które odbywały się na Jasnej Górze. Może i słów, które wtedy wypowiadał Jan Paweł II, tak do końca nie rozumiałam. Ale bardzo szybko nauczyłam się śpiewać: „Ty wyzwoliłeś nas, Panie, z kajdan i z samych siebie. A Chrystus stając się bratem, nauczył nas wołać do Ciebie: „Abba, Ojcze!”

Jednak dopiero teraz, po latach, odkrywam całe bogactwo owego słowa „Abba!”. A jest ono naprawdę przebogate. O tym, co oznacza, mówił Jan Paweł II w czasie jednej ze środowych audiencji: „Ewangelia św. Marka przekazała nam aramejskie słowo Abba (por. Mk 14, 36), którym Jezus podczas bolesnych chwil w Getsemani wzywał Ojca, prosząc, by oddalił od Niego kielich męki. W Ewangelii św. Mateusza znajdujemy w tym samym epizodzie tłumaczenie 'Ojcze mój' (por. Mt 26, 39; por. również w. 42), podczas gdy Łukasz zamieszcza po prostu 'Ojcze' (por. Łk 22, 42).
Aramejskie słowo, które moglibyśmy oddać we współczesnych językach jako 'tata', 'drogi tatuś', wyraża czułe przywiązanie syna. Jezus posługuje się nim w sposób oryginalny, gdy zwraca się do Boga i gdy w pełni swego dojrzałego życia, które ma się zakończyć na krzyżu, chce zwrócić uwagę na ścisłą więź łączącą Go z Ojcem również w owej dramatycznej godzinie. Słowo Abba wyraża nadzwyczajną bliskość Jezusa i Boga Ojca, głęboką więź nie mającą precedensu w religijnym świecie biblijnym i pozabiblijnym. Dzięki śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa, jedynego Syna tego Ojca, również i my - jak mówi św. Paweł - jesteśmy podniesieni do godności synów i otrzymaliśmy Ducha Świętego, który każe nam wołać 'Abba, Ojcze!' (por. Rz 8, 15; Ga 4, 6). W ten sposób to proste wyrażenie z języka dzieci, którym posługiwano się na co dzień w środowisku Jezusa, a także pośród wszystkich innych ludów, nabrało ważnego znaczenia doktrynalnego wyrażającego szczególne Boże ojcostwo w odniesieniu do Jezusa i do Jego uczniów.” (3 marca 1999)

Także i w dzisiejszej Liturgii Słowa, w antyfonie przed Ewangelią, słyszę przypomnienie: "Otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym wołamy: 'Abba, Ojcze'." (Rz 8,15b)

„Abba!...” Tak wołał Jezus do Swego Ojca. Tak mogę i ja wołać do Boga. Ufnie, jak dziecko. Bo przed Bogiem jestem dzieckiem, które codziennie - niezależnie, ile ma lat - uczy się chodzić (w Jego obecności), słuchać i mówić (do Niego w modlitwie); które jest słabe i często nieporadne, upadające. Gdy w sercu i ustach małego dziecka pojawia się ‘Tatusiu!’ - jest ono najczęściej wyrazem najprostszej, bezinteresownej miłości. Tej, która wszystko składa w ojcowskich dłoniach, bo ufa i wierzy, że Tatuś nie skrzywdzi, że Tatuś wie najlepiej, co dziecku potrzeba.

Z taką właśnie postawą trzeba mi stawać przed Bogiem, by wołać do Niego codziennie słowami Modlitwy Pańskiej: "Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich! Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie. Wy zatem tak się módlcie: Ojcze nasz, który jesteś w niebie, niech się święci imię Twoje! Niech przyjdzie królestwo Twoje; niech Twoja wola spełnia się na ziemi, tak jak i w niebie. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj; i przebacz nam nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili; i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie, ale nas zachowaj od złego" (Mt 6, 7-13).

Stając na modlitwie nie mam zachowywać się jak przemądrzały dorosły, który chciałby być mądrzejszy od Boga. Mam być jak ufne dziecko, pewne ojcowskiej miłości i tego, że Tatuś w Niebie znając moje potrzeby, postara się o ich zaspokojenie. Choć nie zawsze w sposób, który ja sobie wymarzyłam. Jednak zawsze będzie to sposób daleko więcej doskonalszy, bogatszy i piękniejszy, niż mogłabym to sobie wyobrazić moim ciasnym, ludzkim umysłem i pojąć ograniczonym ludzkim sercem.

środa, 15 czerwca 2016

"...Pan natomiast patrzy na serce..."

Kościół klasztorny Zakonu Najświętszego Odkupiciela w Bielsku-Białej. To tu właśnie Pan Bóg pozwolił mi się potknąć...
(fot. Agnieszka Skowrońska)
 
Prosto jest żartować, a nawet się śmiać z innych - trudniej z siebie. Najtrudniej przyznać się do własnych potknięć czy błędów. Bo co sobie ludzie pomyślą? Na przekór temu, co sobie pomyślą - przypomina mi się w tym miejscu jedno z moich potknięć. Rozumianych w sensie dosłownym. I to w miejscu, w którym tak bardzo chciałam dobrze, świątobliwie wypaść.

Otóż... pojechałam kiedyś na rekolekcje letnie. Osoby, które miałam spotkać w tamtej miejscowości, znałam tylko z korespondencji (z wzajemnością zresztą). Papier przyjmie (prawie) wszystko, więc i ja - choć nieświadomie - starałam się w kilku wcześniejszych listach, pisanych do moich rekolekcyjnych gospodyń ‘podkolorować’ swój wizerunek publiczny. Czyli - mówiąc językiem marketingu - starałam się wykreować swoje jak najbardziej pozytywne PR. Oczywistym więc dla mnie było, że i moje pierwsze pojawienie się w tamtym miejscu musiało być mocne, to znaczy wyreżyserowane w najdrobniejszych szczegółach. Zapędziłam się w tej własnej reżyserii biegu przyszłych wydarzeń, mój świątobliwy PR sięgał chyba szczytów pobliskich gór.

Nie doceniłam jednak poczucia humoru Pana Boga, który delikatnie postanowił uświadomić mi, że mój PR można bez problemów przekłuć jak dziecinny balonik. Pociąg, którym jechałam, przybył nie o czasie, w związku z tym zmuszona byłam wejść do kaplicy rekolekcyjnej od zakrystii czyli z przodu. Było to - faktycznie, jak chciałam - mocne wejście, bo na oczach wszystkich. No, i właśnie: kiedy ujrzałam te wszystkie oczy - przed moimi zrobiło się ciemno. Przyklęknęłam przed Najświętszym Sakramentem (w sposób długo ćwiczony), po czym postawiłam nogę w miejscu, gdzie według mnie miało być bezpiecznie. A tam był stopień. Moje dalsze zejście ze stopni ołtarza nie miało nic wspólnego z procesją liturgiczną. Słusznym więc, tak bardzo ludzkim, był delikatny - ale dobrze słyszalny - śmiech zgromadzonych. Z mojego samozadowolenia z własnej perfekcji nic nie zostało. Na szczęście.

Dziś się uśmiecham do tego wspomnienia. Pan Bóg ma bowiem swoje metody, czasem i tak zabawne, aby nauczyć swoje niesforne Dziecko tego, o czym całkiem już poważnie mówi do mnie w dzisiejszej Ewangelii: "Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. (...)Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie" (Mt 6,1; 5-6).

Życie to nie jest teatr, a ja nie jestem aktorem. Tym bardziej w Kościele, stając przed Bożym Obliczem. Nie staję przed Bogiem przecież po to, żeby przy okazji pokazać także ludziom, jaka to ja jestem pobożna. Przed Bogiem stoję w prawdzie. Taka, jaka jestem naprawdę. A jaka jestem?

Przed Bogiem muszę być sobą to znaczy muszę być autentyczna. Udawanie, że jestem kimś innym, niż jestem, na nic się zda. Bóg i tak wie, co się kryje w moim sercu. Mogę bowiem ufność pokładać w tym, co w mojej religijności bardzo powierzchowne, tak jak płaszcz Eliasza, którym - w dzisiejszym pierwszym czytaniu - Elizeusz uderzył wody Jordanu. Bezskutecznie. Nie rozstąpiły się. Dopiero wtedy, kiedy zawołał do Boga z głębi serca: "Gdzie jest Pan, Bóg Eliasza?" (2 Krl 2, 14) mógł przejść po dnie suchą stopą.

Jednak Pan Bóg nie patrzy się najczęściej na to, co jest na wierzchu. "Nie tak bowiem człowiek widzi jak widzi Bóg, bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce" (1 Sm 16,7).

Ucz mnie codziennie, Panie, stawać w prawdzie przed Tobą i przed sobą samą. Ale ucz mnie też śmiać się z samej siebie - dostrzegając nade mną nieustannie Twój ciepły uśmiech, pełen wyrozumiałości, cierpliwości i miłości.

niedziela, 12 czerwca 2016

"...komu mało się odpuszcza, mało miłuje..."


(obraz autorstwa Daniela Gerhartza)
 
W tę niedzielę proponuję, aby fragment Ewangelii przeznaczonej na tę niedzielę rozważyć metodą medytacji ignacjańskiej. Pomocą niech będą tzw. "puncta" (wprowadzenie do medytacji) - przygotowane przeze mnie jako element "Rekolekcji Internetowych w Trójmieście"  pod tytułem "Jesteś moją Radością!" - wyemitowanych w roku 2015 (te oraz pozostałe materiały rekolekcyjne dostępne tutaj:
 http://www.icfd.pl/index.php/czytelnia/rekolekcje-internetowo-radiowe/61-2015 )
 
„Jeden z faryzeuszów zaprosił Go do siebie na posiłek. Wszedł więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że gości w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu u Jego stóp, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego stopy i włosami swej głowy je wycierała. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem.
Widząc to, faryzeusz, który Go zaprosił, mówił sam do siebie: «Gdyby on był prorokiem, wiedziałby, co to za jedna i jaka to jest ta kobieta, która się go dotyka, że jest grzesznicą». Na to Jezus rzekł do niego: «Szymonie, mam ci coś do powiedzenia». On rzekł: «Powiedz, Nauczycielu». «Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników. Jeden winien mu był pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Gdy nie mieli z czego oddać, darował obydwóm. Który z nich więc będzie go bardziej miłował?» Szymon odpowiedział: «Przypuszczam, że ten, któremu więcej darował». On zaś mu rzekł: «Słusznie osądziłeś». Potem zwróciwszy się w stronę kobiety, rzekł do Szymona: «Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twojego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i otarła je swymi włosami. Nie powitałeś Mnie pocałunkiem; a ona, odkąd wszedłem, nie przestała całować stóp moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje stopy. Dlatego powiadam ci: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje». Do niej zaś rzekł: «Odpuszczone są twoje grzechy». Na to współbiesiadnicy zaczęli mówić sami do siebie: «Któż On jest, że nawet grzechy odpuszcza?» On zaś rzekł do kobiety: «Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju».

Na początku modlitwy uświadom sobie, że stajesz przed Bogiem i chcesz z Nim rozmawiać. On jest teraz obecny przy Tobie. Po uczynieniu znaku krzyża poproś Go o łaskę skupienia na modlitwie, aby to Duch Święty ją prowadził i usuwał wszelkie przeszkody, oraz aby Twoje myśli, zamiary i decyzje oczyszczał i kierował ku większej chwale Boga.
Wchodząc w modlitwę przypomnij sobie tekst, który będziesz rozważać (możesz go jeszcze raz przeczytać), a następnie wyobraź sobie rozważaną scenę. Tu wyobraź sobie dom faryzeusza, Jezusa, siedzącego przy stole i kobietę u Jego stóp. Przyjrzyj się ich twarzom, gestom. Wsłuchaj się w milczenie kobiety, w słowa Jezusa, zwróć uwagę na sposób w jaki je wypowiada.
Poproś teraz Pana o owoc modlitwy. W dzisiejszej modlitwie poproś o łaskę trwania w Bożej radości.     
1. „A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne (…) przyniosła flakonik alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu u Jego stóp, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego stopy i włosami swej głowy je wycierała”. Jezus przyjął zaproszenie do domu faryzeusza Szymona. Gospodarz przyjęcia nie spodziewał się jednak, że pojawi się na nim osoba, która wniesie sporo zamieszania. Do stóp Jezusa przypadła bowiem płacząca kobieta i nie wahała się także dotknąć Go, co samo w sobie sprzeciwiało się wszelkim zasadom – także związanym z relacjami międzyosobowymi - których przestrzegali pobożni Żydzi. Jej zachowanie było ryzykowne, ona jednak zdecydowała się bardziej słuchać swego serca, niż kierować zasadami. Ze względu na swoją nie najlepszą reputację - nieprzychylne spojrzenia i uwagi mogły być najłagodniejszą konsekwencją tego, na co się odważyła. Jezus jednak pozwolił jej przemówić językiem serca i gestów, przyjmując je ze zrozumieniem. Twoja relacja z Bogiem też czasem może wymagać wyjścia poza schematy: myślenia, modlitwy, działania, słów. Szukanie Bożej woli i realizacja jej wiąże się nieraz z wysiłkiem, z ryzykiem, z niezrozumieniem ze strony otoczenia. Jaka jest twoja postawa w relacji z Bogiem? Czym się częściej w niej kierujesz: pragnieniami i poruszeniami serca czy zewnętrznymi czynnikami?
2. Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje”. W opisie ewangelicznym trudno szukać katalogu win tej kobiety. Jej zachowanie jednak – począwszy od decyzji o przyjściu do Jezusa, a skończywszy na uczynionych przez nią gestach – dowodzi, że miała świadomość swojej grzeszności. Nie zatrzymała się jednak na niej, ale pozwoliła przemówić miłości, która zaprowadziła ją do stóp Chrystusa. Rachunek sumienia, czyniony możliwie jak najczęściej, a zwłaszcza przed sakramentem pojednania, powinien być nade wszystko stanięciem serca przed lustrem miłości Bożej, przez której pryzmat najlepiej widać braki w ludzkiej miłości. Czym się kierujesz, podejmując decyzję nawrócenia: miłością czy lękiem? Jeśli więcej jest w tobie lęku, to czego dotyczy? Z czego wypływa?
3. «Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju». Kobieta, która pojawiła się przed Jezusem w tak niecodziennych okolicznościach, musiała głęboko w sercu wierzyć, że uda się jej z Nim spotkać. Inaczej nie podejmowałaby ryzyka ośmieszenia, a nawet wyrzucenia za drzwi. Być może liczyła tylko na współczujące Jezusowe spojrzenie, a otrzymała nieskończenie więcej: odpuszczenie grzechów. Choć zawsze to Boża łaska jest uprzedzająca i jako pierwsza porusza ludzkie serce, to jednak decyzja o wkroczeniu na drogę nawrócenia i o czynieniu na niej kolejnych kroków należy do samego człowieka. Te kroki zaś mogą zaś wymagać nieraz wiele wysiłku, samozaparcia oraz – przede wszystkim – wiary. Nic nie może jednak się równać z hojnością Boga i z darem przebaczenia oraz pokoju, jakich On na tej drodze udziela. Jaka jest twoja postawa wobec daru Bożego miłosierdzia? Jak często starasz się z niego czerpać, także przez sakrament pojednania? Czy umiesz Bogu dziękować za ten dar?
Na koniec porozmawiaj z Bogiem Ojcem o tym wszystkim, co zrodziło się w Twoim sercu pod wpływem Pisma Świętego. Wypowiedz przed Nim swoje uczucia – radości, pokoju, bezpieczeństwa, ale również smutku, obawy, lęku. Bądź szczery przed Panem. Możesz Mu podziękować za to, co odkryłeś lub poprosić Go o coś, czego bardzo potrzebujesz. Porozmawiaj z Nim przez chwilę serdecznie – jak przyjaciel z przyjacielem. Na zakończenie pomódl się słowami modlitwy „Ojcze nasz”.

piątek, 10 czerwca 2016

"O Tobie mówi moje serce: Szukaj Jego oblicza!"

(source: Pixabay)
 
Stanęłam kiedyś przy kiosku i spojrzałam na jego wystawę. Czekoladki, napoje, breloczki, krzyżówki, dzienniki i...między innymi - kolorowymi - i takie pisemka, wobec których oczy same się zamykają. Dlaczego? Bo jestem kobietą i jest mi ogromnie przykro, że tak liczna jest rzesza osób, które nie umieją uszanować godności kobiety i czynią z niej towar.
 
Oczywiście, to nie są odosobnione przypadki, ale cały biznes. On jednak się ‘kręci’, gdyż widocznie jest popyt na takie czasopisma. W ten sposób zamyka się biznesowe koło zamachowe, którego działanie wywołuje jednak o wiele więcej szkód, niż by można było przypuszczać. Wystarczy posłuchać jakim językiem mówi młodzież, wystarczą niektóre informacje o wulgarnych ‘filmikach’ nagrywanych chociażby telefonami komórkowymi...Przykłady można mnożyć. Albo lepiej nie. Nie należy robić reklamy złu.

‘Biznes jest biznesem’. W przypadku 'biznesu kolorowych pisemek' to powiedzenie w jakiś sposób usprawiedliwia potęgę jego oddziaływania i wpływ na dzisiejszą kulturę. A że jest to raczej anty-kultura, która próbuje odrzeć z szacunku nawet to, co święte i najbardziej intymne – w to trudno wątpić. To, co dobre, święte i intymne jest jednocześnie ciche i bezbronne. Zło zaś jest krzykliwe. Ale jednocześnie to ono jest bardziej popularne. To paradoks nie tylko naszych czasów. Absurd wyprodukowany szatańską ręką.

Bóg tymczasem pragnie przychodzić do człowieka w ciszy, z całą swoją delikatnością. Nie chce go bowiem przestraszyć, ale znaleźć spokojną płaszczyznę do prawdziwego dialogu, w którym Serce Boże i serce ludzkie nawzajem będą mogły się usłyszeć.

O takim spotkaniu w ciszy opowiada dzisiejsze pierwsze czytanie z Pierwszej Księgi Królewskiej: „Gdy Eliasz przyszedł do Bożej góry Horeb, wszedł do pewnej groty. Wtedy Pan skierował do niego słowo i przemówił: "Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!". A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze - trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty. A wtedy rozległ się głos mówiący do niego: "Co ty tu robisz, Eliaszu?". Eliasz zaś odpowiedział: "Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie". (1 Krl 19, 9a. 11-14)

Pan przyszedł do Eliasza w szmerze łagodnego powiewu. Wiele najpiękniejszych ludzkich spraw także dokonuje się w ciszy. Także i tajemnica powstania ludzkiego życia powinna być zawsze otoczona szacunkiem, czcią, ciszą – przez uszanowanie dla tego ogromnego Bożego zaufania do człowieka, który stał się Bożym współpracownikiem w dziele stwarzania świata. W Bożym zamyśle człowiek miał postrzegać ten dar takim, jakim faktycznie jest: jako bardzo dobry i krystalicznie czysty w tajemnicy małżeństwa.

Jednak im większa świętość- z tym większą wściekłością jest atakowana przez szatana. I to od niepamiętnych czasów. Zwraca na to uwagę Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii: „Słyszeliście, że powiedziano: 'Nie cudzołóż!'. A Ja wam powiadam: Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa. Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła. Powiedziano też: 'Jeśli kto chce oddalić swoją żonę, niech jej da list rozwodowy'. A ja wam powiadam: Każdy, kto oddala swoją żonę - poza wypadkiem nierządu - naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa". (Mt 5, 27-32)

Czy wobec tej zaciekłości zła, które usiłuje zbrukać tę świętą tajemnicę, wyszydzić godność kobiety i mężczyzny - jedynym wyjściem jest stanąć z rozłożonymi rękami i powiedzieć: ‘Nic nie da się zrobić...’ ?

Przykłady ostatnich lat - tak na świecie, jak i w Polsce - pokazują, że jest możliwe przeciwstawianie się złu w tej dziedzinie przez propagowanie czystości. Amerykański ruch „True love waits” (Prawdziwa miłość czeka) czy też polski „Ruch Czystych Serc” to świadectwo, że dzisiejszy człowiek - także młody - stara się przeżywać swoje życie w sposób czysty i piękny.
 
Nauka tego przeżywania pozostaje aktualna przez całe ludzkie życie. Szatan bowiem nie będzie dawał za wygraną. Jednak – choćby się zdawało, że wygrywa tę walkę – należy pamiętać, że ostateczne zwycięstwo i tak należy do Boga, który patrzy na każdego człowieka w niezmierzoną delikatnością i szacunkiem, i pragnie, aby wszyscy ludzie też tak na siebie właśnie patrzyli.

środa, 8 czerwca 2016

"...Naprawdę Pan jest Bogiem!..."

Widok na Rzym z Awentynu
(fot. Agnieszka Skowrońska)
 
Człowiek wyjeżdżający za granicę swojej Ojczyzny w innym celu, niż turystyczny, musi liczyć się z tym, że jego życie w małym tylko stopniu będzie przypominało rzeczywistość opisywaną w przewodnikach po danym kraju. Także w przypadku Italii, w której wielu zakochało się od pierwszego wejrzenia.

Słońce, cudowny zapach kawy o poranku, lody, zabytki; do tego bujna, właściwie wiecznie zielona roślinność, życzliwi, wciąż uśmiechnięci ludzie. To faktycznie jest prawda. Bo i słońce świeci tam mocno, i kawa pachnie pięknie (choć niektórych stać tylko na to, aby delektować się samym aromatem, a nie smakiem. Ten już okazuje się często zbyt kosztowny dla polskiej kieszeni.).
 
Włosi to - faktycznie - bardzo życzliwy naród i to, co może w nich urzekać, to duża cierpliwość dla obcokrajowców, próbujących stawiać swoje pierwsze kroki w ich języku. Cieszą się z każdej udanej próby, pomagają, usiłują zrozumieć.

Tak, Włochy są faktycznie piękne. A jednak...to nie raj na ziemi. Wystarczy chwila rozmowy z Polakami po którejś z polskich Mszy, by przekonać się że - jak wszędzie na emigracji - tak i tam życie ma swoje ciemne, i niekiedy bardzo bolesne, strony. Pewnie wiele mogliby powiedzieć na ten temat duszpasterze polonijni, ale czasem i nic nie muszą mówić, bo już wystarczająco dużo mówią twarze emigrantów, zwłaszcza pogrążonych w modlitwie w którymś z ‘polskich’ kościołów. Bardzo często tylko w kościele mogą czuć się ‘u siebie’...

Moje, niezbyt długie, bo kilkuletnie tylko doświadczenie życia na obczyźnie, nie może być miarodajne. Miałam gdzie mieszkać i co jeść (choć zwłaszcza z tym ostatnim...różnie bywało). Żyłam tam w szybkim tempie i godziny każdego dnia płynęły szybciej, niż woda w bystrym górskim strumieniu. Kiedy jednak co jakiś czas zatrzymywałam się w tym ‘biegu’ i robiłam rachunek sumienia, za każdym razem widziałam z całą wyrazistością jedno: gdyby nie Boża pomoc, gdyby nie to, że Bóg sam czuwał nade mną - dawno by mnie po prostu na tej włoskiej ziemi...pochowali. Niekiedy bowiem przeciążenia tamtego czasu były zbyt silne.

Dziś dostrzegam to samo. Sama z siebie nie mogę nic. Jeśli coś w moim życiu dokonuje się dobrego, a nawet więcej: jeśli moje życie trwa i toczy się do przodu, to jest to tylko dzięki Bogu. Bo jedynie Bóg Mocny, Bóg Prawdziwy jest w stanie nieustannie dokonywać cudów swojej Opatrzności względem tych, których stworzył i umiłował. Nie są w stanie uczynić tego żadne bożki. Nie jest w stanie uczynić tego bożek pieniądz, bożek uroda, bożek znajomości...Nikt i nic. Tylko Bóg.
 
Ten sam Bóg, o którym słyszę w pierwszym czytaniu z Pierwszej Księgi Królewskiej. Prorocy Baala nie byli w stanie sprawić, by ich bożek dał znak, iż przyjął ofiarę. Za to Eliasz, który z wiarą złożył ofiarę prawdziwemu Bogu „Abrahama, Izaaka i Izraela” (por. 1 Krl 18,36) – doczekał się znaku ognia od Niego. Wtedy „cały lud to ujrzał i upadł na twarz, a potem rzekł: Naprawdę Jahwe jest Bogiem! Naprawdę Pan jest Bogiem!” (1 Krl 18,39)

Zwłaszcza daleko od rodzinnego kraju, na obczyźnie, gdzie często człowiek czuje się faktycznie jak obcy, potrzebna jest wiara i silne przylgnięcie do Boga. Ale tak naprawdę taka postawa serca potrzebna jest zawsze i wszędzie.
 
Co to oznacza w praktyce? Przylgnąć do Boga całym sercem to wypełniać z miłością Jego Prawo i przykazania. Prawo miłości i przykazania, które sam dał, jako drogowskazy, i które nigdy i nigdzie nie tracą nic ze swej aktualności.

Wzorem jest Jezus Chrystus, który w dzisiejszej Ewangelii mówi: „Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim.” (Mt 5, 17-19)

Pragnę więc wypełniać to Boże Prawo. Nie ze strachu przed karą, ale z miłością i wiarą, że Bóg wie, co jest dla mnie najlepsze. I że mogę wszędzie żyć pełnią życia jeśli jest ze mną On: mój Pan i Zbawca.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

"Wznoszę swe oczy ku górom: Skądże nadejdzie mi pomoc?"

(source: Pixabay)
 
Któregoś dnia wybrałam się z przyjaciółmi w rejs jachtem po Morzu Bałtyckim. Żeglowaliśmy cały dzień „na głębi” - to znaczy na tzw. otwartym morzu. Zapadał wieczór. Obraliśmy kurs na helski port. Nagle wzmógł się wiatr. Podniosły się fale. Jacht przechylił się mocno. Powoli nastawały ciemności. Zdałam sobie wtedy sprawę, że wokół mnie jest woda; do brzegu daleko, do dna - także. W oddali zaczęło rozbłyskać miarowo światło latarni morskiej. A ja, mimo obecności ludzi, wśród których czułam się bezpiecznie - nagle stanęłam w obliczu silnego lęku. Woda za burtą zdawała się wciągać mnie w swoją otchłań.

I wtedy, z samej głębi serca, uniosła się ku Niebu bezgłośna modlitwa: „Panie? Gdzie jesteś? Czy śpisz?...” Zaledwie wybrzmiało to serdeczne wołanie - przyszły mi na myśl, niby odpowiedź, słowa: „Nie zdrzemnie się ani nie zaśnie Ten, który czuwa nad Izraelem” (Ps 121, 4). Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że są to słowa z Psalmu. Odczułam właściwie namacalnie tę Bożą obecność, czuwanie i opiekę. Pan nie tylko czuwa nad Izraelem. On czuwa też nade mną. On czuwa nad nami wszystkimi. Zawsze, a może zwłaszcza wtedy, gdy przeżywamy trudności.

O tej Bożej obecności w trudnych chwilach życia proroka Eliasza słyszymy też w dzisiejszym pierwszym czytaniu. Prorok Eliasz żył za czasów króla Achaba. Król ten, jak mówi Biblia, „czynił to, co złe w oczach Pana, i stał się gorszym od wszystkich swoich poprzedników” (1 Krl 16, 30) Nie podobało się to Bogu, który posłał do króla Achaba proroka Eliasza, by ten - stając się niejako znakiem sprzeciwu wobec zła - ogłosił nastanie dwóch lat suszy w królestwie. I tak się faktycznie stało.

Jednak Eliasz został uchroniony od jej skutków. Zamieszkał przy potoku - i dzięki temu nie brakowało mu wody. A Bóg zatroszczył się i o to, by wystarczyło mu jedzenia, zsyłając kruki. Także te, mało sympatyczne dla niektórych, ptaki stają się narzędziem w Bożych rękach. Prorok Eliasz nie umarł z głodu i pragnienia. Bóg zadbał, by, mimo wielu braków, niesprzyjających warunków nie stało mu się nic złego. Jakże prawdziwe okazały się słowa Psalmu: „Pan cię uchroni od zła wszelkiego: czuwa nad twoim życiem.” (Ps 121, 7)

Niejednokrotnie pewnie i my w swoim życiu możemy powtarzać inne słowa tego samego Psalmu: „Wznoszę swe oczy ku górom: Skądże nadejdzie mi pomoc?” (Ps 121, 1) Doświadczamy tak wielu braków: bezrobocie, coraz większe ubóstwo a niejednokrotnie po prostu nędza, bezdomność, niezrozumienie, samotność - nawet wśród ludzi. Zdajemy się nie nadążać za wymaganiami, jakie stawia współczesny świat, który woła: Nie czas na miłosierdzie! Nie czas dla „mięczaków”! Liczy się ten, kto jest szybszy, zdolniejszy, kto ma więcej znajomości, układów, pieniędzy. Wokół wojny; wiele agresji, zalewa nas fala wszechobecnej przemocy. A w codzienności? Ileż trosk i zmartwień przynosi każdy dzień?!... Jak sobie z tym poradzić? Czy to wszystko ma w ogóle sens?...

Na te - i wiele innych - pytań odpowiada Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii. Jest to jeden z najbardziej znanych fragmentów: Osiem Błogosławieństw, które uchodzą za kodeks moralności chrześcijańskiej. Ale niosą też w sobie bardzo optymistyczną prawdę. To, co boli, co jest brakiem i zdaje się być przeszkodą nie do pokonania oraz krzyżem, spod którego nie sposób powstać, w Bożych Dłoniach może stać się błogosławieństwem.

Bóg ma moc przemienić nawet to, co boli, nawet zło - w dobro. Żaden z braków: i tych, które wymienione są we wspomnianym fragmencie Ewangelii, i tych, które są naszym udziałem niemal każdego dnia nie jest sam w sobie czymś, czego można by pragnąć. Zazwyczaj nikt nie pragnie cierpienia i słusznie, że staramy się go uniknąć. Gdy jednak przyjdzie, nie czyńmy wyrzutów Panu Bogu. On nie zsyła cierpienia. Przeciwnie: to właśnie On pierwszy pochyla się nad wszelką ludzką biedą, jak pochylił się nad potrzebami proroka Eliasza. Bóg pierwszy chce zaradzić naszym potrzebom i brakom; a zło przemienić w dobro. Żałobny lament zmienić w taniec radości...

Pełni tej radości doświadczymy w Niebie, gdzie wszyscy zbawieni „nie będą już łaknąć ni pragnąć, i nie porazi ich wiatr upalny ni słońce, bo ich poprowadzi Ten, co się lituje nad nimi, i zaprowadzi ich do tryskających zdrojów.” (Iz 49,10) A tutaj, na ziemi, bądźmy pewni: każde nasze ufne wołanie o Bożą pomoc, każde wzniesienie oczu „ku górom”, ku Niebu, z wiarą w moc Bożej Opatrzności  spotyka się z Bożą odpowiedzią. Tylko trzeba szeroko otworzyć oczy swego serca, by ją dostrzec i właściwie odczytać.

Od Boga wyszliśmy i do Boga zdążamy. W naszej pielgrzymce do Nieba nie jesteśmy pozostawieni samym sobie. To ja jako pierwsza muszę sobie przypominać: „Pan będzie strzegł twego wyjścia i przyjścia teraz i po wszystkie czasy.” (Ps 121, 8) Amen!

czwartek, 2 czerwca 2016

"...Jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje..."

(source: Pixabay)
Przyjaźń to wielki skarb w życiu człowieka. To dar, ale także zadanie - i to dla obu stron tej relacji. Zwłaszcza, gdy koleje losu tak się potoczą, że Przyjaciele nie mogą się widywać tak często, jak by tego pragnęli.

Tak jesteśmy stworzeni, że w relacjach z innymi 'rozmawiamy' wszystkimi zmysłami: wzroku, słuchu, węchu, dotyku, smaku... Relacja przyjaźni z Kimś, kto jest daleko - w sensie geograficznym - jest jakby trudniejsza. Owszem, istnieją telefony - więc można się słyszeć... Istnieją komunikatory przekazujące obraz (choć tylko cząstkowy) - więc można się też, od biedy, zobaczyć... Ale to nie wszystko. Tak bardzo chciałoby się być bliżej...

Niektórzy z moich Najdroższych Przyjaciół to właśnie tacy, którzy mieszkają daleko. Czasem te odległości, w jakich muszę ich szukać, trzeba mi mierzyć w setkach, a czasem w tysiącach kilometrów. A choć bardzo często myślę o tych moich Przyjaciołach, bo za nimi ogromnie tęsknię, to wiem dobrze, że tej tęsknoty żadna rozmowa telefoniczna nie jest w stanie zmniejszyć ani ukoić...
Co więcej: mimo tej tęsknoty, może się zdarzyć, że w tej bardzo zabieganej codzienności - co do której wiem, że jest ona "zabiegana" po obu stronach - ta relacja zdaje się jakby rozluźniać.

Co wtedy robić? Przede wszystkim - nie pozwolić tej przyjaźni osłabnąć. Sposobów może być kilka, ale ważna jest jedna cecha: wierność. Chociażby wierność w przesyłaniu znaków pamięci w listach tradycyjnych, e-mailach czy SMS-ach. Wierność w próbach chwytania za słuchawkę telefoniczną, by móc wymienić choć raz na jakiś czas żywe słowo... Wierność i niezrażanie się przeciwnościami, przeszkodami w tym kontakcie, zaburzonym przez odległość...

Podobnie dzieje się często w relacji z Bogiem, który czasem zdaje się być tak daleki... Wierność w relacji z Nim powinna się przejawiać w modlitwie, w karmieniu się Jego Słowem i Ciałem w Eucharystii, w przestrzeganiu przykazań - ale nie z lęku, tylko z miłości... Tak powinno być - a jak jest? Zbyt dobrze wiem, że nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem zawsze wierna...
 
Dobra Nowina jest ta, że choć ja jestem tak często niewierna, ale Bóg jest zawsze wierny. Przypomina o tym św. Paweł w Drugim Liście do Tymoteusza: "Jeśli trwamy w cierpliwości, wespół z Nim też królować będziemy. Jeśli się będziemy Go zapierali, to i On nas się zaprze. Jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć siebie samego..." (2 Tm 2, 12-13)

Boży "telefon" jest zawsze wolny. Bóg zawsze ma czas dla mnie. Bóg zawsze daje mi nową szansę. To dopiero jest Przyjaźń! Czy umiem ją docenić, o niej pamiętać i - co najważniejsze - sama trwać w przyjaźni z Nim (a przynajmniej się starać z całego swojego serca, całej swojej duszy, całym swoim umysłem i całą swoją mocą)?... Rachunek sumienia jasno pokazuje, że tak nie jest.
 
Jedyna nadzieja, że Boży Przyjaciel - widząc moje niedomagania w tej relacji - będzie mnie w niej wspomagał, a Boży Duch będzie "uzupełniał" miłością z Nieba braki w mojej ludzkiej miłości...

środa, 1 czerwca 2016

"...Nie jest On Bogiem umarłych, lecz żywych..."

(source: Pixabay)
 
Kiedyś przeglądałam listę pytań, postawionych przez użytkowników na pewnym katolickim forum pomocy. Znamienne, że powtarzała się z dość dużą częstotliwością - choć odmieniana przez różne osoby, przypadki i historie życia - pewna kwestia: „Jak jest TAM?” Jak jest za granicą śmierci? Jak wygląda życie po życiu? Do czego można to przyrównać? Prowadzący forum cierpliwie starali się udzielać odpowiedzi, zgodnych z Magisterium Kościoła. Nikt z nich jednak nie mógł napisać: ‘Wiem, że jest tak i tak’.

Podobne pytania stawiają sobie - całkiem szczerze - ludzie wszystkich kultur, religii, czasów. Podobne pytanie słyszę także w dzisiejszej Ewangelii, ale w tym przypadku miało ono być akurat swoistą pułapką na Jezusa.
Sadyceusze opowiadają historię pewnej kobiety, która w ciągu swego życia miała siedmiu mężów. Kończą tak: „Przy zmartwychwstaniu więc, gdy powstaną, którego z nich będzie żoną? Bo siedmiu miało ją za żonę.” (Mk 12,23) Odpowiedź Jezusowa pełna jest mocy i prostoty: „Gdy bowiem powstaną z martwych, nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, ale będą jak aniołowie w niebie.” (Mk 12,25)

A ponieważ sadyceusze nie wierzyli w zmartwychwstanie, Jezus dodaje: „Co zaś dotyczy umarłych, że zmartwychwstaną, czyż nie czytaliście w księdze Mojżesza, tam gdzie mowa "O krzaku", jak Bóg powiedział do niego: Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba. Nie jest On Bogiem umarłych, lecz żywych.” (Mk 12,26-27a)

Życie wieczne istnieje naprawdę. Jak mówi autor natchniony Księgi Mądrości: „Bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka - uczynił go obrazem swej własnej wieczności.” (Mdr 2,23) Na razie jednak dla człowieka żyjącego na tym świecie jest ono wielką tajemnicą. Zaś wytrwałe przybliżanie się do tej tajemnicy jest powołaniem. I to nie zastrzeżonym dla nielicznych. Bóg dał je, jako dar, wszystkim swoim dzieciom.

Pisze o tym święty Paweł w Drugim Liście do Tymoteusza: „Nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! On nas wybawił i wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski, która nam dana została w Chrystusie Jezusie przed wiecznymi czasami. Ukazana zaś została ona teraz przez pojawienie się naszego Zbawiciela, Chrystusa Jezusa, który przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię.” (2 Tm 1,7-10)

Bezcennego powołania do życia z Bogiem w Niebie trzeba strzec, jak najdroższego skarbu. Trzeba czasem walczyć, jak żołnierz, o wytrwanie w wierze, nadziei i miłości, zwłaszcza w ogniu pokus i prześladowań ze strony Szatana. Czy taka walka i zmagania o zachowanie łaski uświęcającej w swojej duszy to wstyd? Nie. To zaszczyt i okazja, by opowiedzieć Bogu o swojej kruchej, ale szczerej, ludzkiej miłości do Niego. Tak, jak to czynił św. Paweł, który wyznał: „Z tej właśnie przyczyny znoszę i to obecne cierpienie, ale za ujmę sobie tego nie poczytuję, bo wiem, komu uwierzyłem, i pewien jestem, że mocen jest ustrzec mój depozyt aż do owego dnia.” (2 Tm 1,12).

Takie zmagania będę musiała toczyć aż do ostatniego dnia mojej ziemskiej wędrówki. Ale wierzę, że warto uczynić wszystko, przeżyć życie jak najpiękniej, by po nim móc się spotkać z Bogiem twarzą w twarz w Jego Królestwie. A wtedy pewnie przekonam się, że jest tam „totaliter aliter” (zupełnie inaczej) i o wiele cudowniej, niż mogłam to sobie wyobrazić i wymarzyć.