wtorek, 18 października 2016

"...Łukasz sam jest ze mną..."

(fot. Agnieszka Skowrońska)
Wyjazd za granicę – kiedyś marzenie trudne do zrealizowania. Dziś świat zdaje się stać otworem i zachęcać do odkrywania jego uroków. Tym, którzy wyjeżdżają w celach turystycznych, zazwyczaj inne kraje kojarzą się z godzinami zwiedzania, pięknymi widokami i niezwykłymi przygodami. Ci, którzy decydują się szukać poza Ojczyzną pracy, chleba, nadziei na lepszą przyszłość, muszą się liczyć także z tym, że po pierwszym entuzjazmie przyjdą dni trudne. Jakże często wymarzona przestrzeń wolności zamienia się w klatkę. Co z tego, że czasem  może i złotą - ale klatkę!...

Z własnego doświadczenia wiem, że oddalenie od domu rodzinnego sprawia, iż tęsknota rośnie. Każde tęskne uderzenie serca, pomnożone przez ilość kilometrów dzielącą od Najbliższych, jest bardzo bolesne. Każda rozmowa telefoniczna to małe święto. Jakże drogie jest każde zdjęcie - wspomnienie wspólnie przeżytych chwil...I modlitwa, często aż do momentu zaśnięcia; a czasem i łza wsiąkająca cicho w poduszkę... 

W lipcu 2006 roku dane mi było kosztować przez ponad miesiąc rzymskiej samotności. Właściwie wszyscy znajomi Polacy wyjechali do kraju na wakacje, zaś znajomi Włosi nad morze. I wtedy zaczęły dziać się rzeczy dziwne: a to sąsiadka przyszła z zadawnionymi pretensjami, a to z dnia na dzień zaczęły piętrzyć się nieporozumienia i sprawy do rozwiązania; nieznośny upał przyczyniał się do szybkiej utraty sił... Lista trudnych ‘niespodzianek’ zdawała się nie mieć końca. I jeszcze ta świadomość, że ‘to nie jest mój kraj’; że jestem tu nie u siebie. 

Pamiętam dobrze zwłaszcza jeden dzień: moich Urodzin. Pamiętam go, bo po ludzku był najbardziej pechowy. Jak na ironię: właśnie w dniu wspomnienia mojego pierwszego krzyku - nie wydałam z siebie głosu. Nie było do kogo. Wieczorem, w czasie Eucharystii, popłynęły łzy, także dziękczynienia za minione...dzieścia lat, ale i ogromnej ludzkiej bezradności. 

Mając ciągle w pamięci tamte chwile, lepiej rozumiem św. Pawła, który pisał w Drugim Liście do Tymoteusza: „Pośpiesz się, by przybyć do mnie szybko. Demas bowiem mię opuścił umiłowawszy ten świat i podążył do Tesaloniki, Krescens do Galacji, Tytus do Dalmacji. Łukasz sam jest ze mną.” (...) W pierwszej mojej obronie nikt przy mnie nie stanął, ale mię wszyscy opuścili: niech im to nie będzie policzone! Natomiast Pan stanął przy mnie i wzmocnił mię, żeby się przeze mnie dopełniło głoszenie /Ewangelii/ i żeby wszystkie narody /je/ posłyszały; wyrwany też zostałem z paszczy lwa.” (2 Tm 4,9-11a; 16-17) 

„Łukasz sam jest ze mną...” Jakże ważna jest obecność drugiego człowieka, zwłaszcza przy cierpiącym, samotnym, chorym! Sama taka obecność działa jak lekarstwo. Niekiedy nawet nie trzeba nic mówić: wystarczy być blisko, obok. Wystarczy ‘pomilczeć’ razem. 
Św. Łukasz – jak o nim mówi tradycja - był lekarzem. Ale do takiej życzliwej obecności i towarzyszenia bliźnim na ścieżkach ich życia nie trzeba być absolwentem medycyny. Każdy jest posłany, aby swoją dobrocią, życzliwością przygotowywać drogę dla Pana. 

„Następnie wyznaczył Pan jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał. Powiedział też do nich: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo.” (Łk 10,1-2) 

Dziś już nie tylko „siedemdziesięciu dwóch” przemierza ulice, place miast-niosąc uśmiech, dobre słowo, pomocną dłoń. Jest ich znacznie więcej. Czy i ja jestem pośród nich?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz